Rowerowa wyprawa z Polski do Grecji

Nasza koleżanka wyruszyła z Gdyni 18 marca 2017 roku. Wyprawa zajęła jej 40 dni. Pokonała ponad 2000 km, podróżując na rowerze przez 9 krajów. Dzielnie przesyłała nam sprawozdania z wyprawy. Publikujemy jej teksty zebrane w jedną całość.

Pierwsza relacja

Dzisiaj zaczynam drugą dziesiątkę mojej podróży. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym jechała zgodnie z planem. Przejechałam w sumie 642 km i parę jeszcze gubienia się. Ostatni odcinek był trudny, bo mocno górzysty i wietrzny.

Próbuję jeździć szlakami ale to bardzo trudne. Mnóstwo kamieni, wyskakujących spod kół, mam kilka solidnych siniaków od uderzeń kamieni. Jak nie ma kamieni to błoto, to dopiero marzec, więc ziemia nie zdążyła wyschnąć. Pchanie roweru po tym błocie mało komfortowe, a jechać się nie da. Koła się ślizgają. Poza tym bardzo pusto. To jeszcze nie sezon, więc na szlakach nikogo, zdarzyło mi się przejechać 40 km i nikogo nie spotkać. Stanice, bary pozamykane. Nie ma nawet gdzie odpocząć. Dobrze, że ma ze sobą super lekką matę , można usiąść, dobrze chroni przed wilgocią i chłodem.

Czesi mają mnóstwo tras rowerowych, dobrze zorganizowanych i świetnie oznakowanych na potrzeby rekreacji, brak niestety oznakowania, co się znajduje w dalszej perspektywie. Mam informację na znaku, że trasa liczy sobie 5 890 m i tyle. Wiadomo jak objechać Beskidy i nie ma dalszego ciągu. Z tego co obserwuję bardzo odpowiadają na potrzeby. Mnóstwo ludzi jeździ tutaj na rowerach. Ścigają się po szlakach i używają roweru jako środka komunikacji, szczególnie w mieście.

Trochę się pogubiłam w okolicy Ostrawy, ze względu na te ścieżki, istny labirynt. Wzdłuż Odry i Ostravicy. Jechałam dłuższy czas taką ścieżką. Akurat to była niedziela, więc tłok, rolkarze, rowerzyści, hulajnogi, itp. Dzisiaj jadę z Bystrice nad Hostynem do Uherskie Hradiste.

zdjęcie

Takich podjazdów mam za sobą kilka i czuję je w nogach.

zdjęcie

Luźne kamienie na szlaku.

zdjęcie

Hospoda na szlaku, niestety jeszcze nieczynna. Można skorzystać z ławek przed.

zdjęcie

Polecam, niedroga, super lekka i bardzo przydatna podkładka do siedzenia. Warto na stałe przytroczyć ją do bagażnika...

zdjęcie

Informacje o szlaku.

zdjęcie

W każdym miejscu sa takie szczegółowe informacje, szkoda, że tylko po czesku.

zdjęcie

Trasa wzdłuż Odry, na wale przeciwpowodziowym.

Zdziwienie

Największe zdziwienie po drodze budzi to, że jadę sama. Nie dystans, nie wybór trasy, ale właśnie samodzielność. To mój wybór i złożyło się na niego wiele osobistych refleksji, o których nie będę pisać, napiszę o plusach i minusach. Może to pomoże podjąć decyzję, czy ze sobą zabieramy w podróż jeszcze kogoś.

Minusem podróżowania w pojedynkę jest konieczność spakowania wszystkiego co niezbędne we własnych sakwach. Nie ma z kim podzielić podstawowych narzędzi, leków, środków opatrunkowych, czy namiotu. Nasz bagaż relatywnie jest cięższy i większy. To jednak wymusza większą uważność przy pakowaniu. Żadnych zbędnych rzeczy. Bardzo trudno zrobić zakupy, czy skorzystać z toalety po drodze. Bo zawsze jest dylemat, czy zabierać sakwy ze sobą? W małym lokalnym sklepie można, do sieciówki już nie wpuszczą, do galerii, muzeum też nie wpuszczą. Czasami jest przechowalnia, a czasem tylko boksy, w których mnie się nie udaje upchać sakw. W toalecie trudno zmieścić się z czterema sakwami. Pozostaje zabrać cenne rzeczy ze sobą i ewentualnie poprosić kogoś o przypilnowanie. Posiłki jadam w lokalach, które mają ogródki, to eliminuje konieczność odpinania sakw, a zakupy spożywcze robię przed lub po trasie.

To wszystkie ujemne aspekty, które ja odczułam.

A dodatnie. Po pierwsze jadę własnym rytmem, zgodnie z własnymi potrzebami, zwiedzam, przyglądam się temu co dla mnie istotne. Realizuję własne potrzeby, bez poczucia, że osoba towarzysząca może nie jest dość zaopiekowana. Jeżeli zdarzy mi się zgubić, źle obliczyć siły, itp. to wyłącznie mój błąd i wprowadzam korektę zgodnie z tym co czuję. Korekty, jazda, zajmują mniej czasu. Jestem bardziej w kontakcie z tym, co mnie otacza, przyroda, zabytki, miasta, ludzie. Nie rozpraszam uwagi na grupę i otoczenie, co skutkuje nawiązywaniem krótkich rozmów ze spotkanymi ludźmi. Także koniecznością poproszenia o pomoc, np. w zrobieniu zdjęcia. Takie krótkie spotkania dają więcej wiedzy o kraju niż przewodniki turystyczne. No i dużo łatwiej jest znaleźć nocleg dla jednej osoby i roweru niż dla większej grupy.

zdjęcie zdjęcie

O poszukiwaniach miejsca do spania

Szukanie noclegu po całym dniu jazdy jest trudne. Jestem już u celu a jeszcze trzeba pokręcić się po okolicy, żeby znaleźć coś sensownego.

W Polsce nie było problemów, nocowałam u znajomych, albo znajomych znajomych. Wiedziałam gdzie jadę i gdzie będę spać. Ktoś czekał z kolacją i przygotowanym łóżkiem. To było bardzo komfortowe.

Czechy przejechałam bez większych problemów, w każdej, nawet małej miejscowości, znalazł się jakiś niedrogi pensjonat. Raz nadrobiłam parę kilometrów i tez nocowałam u znajomej w Morawskiej Nowej Wsi. Cudowne miejsce na trasie kolei warszawsko-wiedeńskiej. Wieś, w której jest kilkanaście cudownych piwnic z winem. I jeden niezwykły kraftowy browar. Obowiązkowo zaliczyłam rundkę po wsi, po winnicach i wizytę u browarza, a moja koleżanka informowała wszystkich, że przyjechałam z Polski na rowerze. W uznaniu częstowano mnie winem i piwem. Dobrze, że zostałam tam tylko na jedną noc, bo pewnie trudno byłoby się rozstać z tymi życzliwymi ludźmi.

W Słowacji miałam tylko jeden nocleg, w Stupawie. Po bezskutecznym kręceniu się po mieście, zaczepiłam rowerzystę; chętnie pojechał ze mną do pensjonatu i mimo, ze był nieczynny (jest poza sezonem) przekonał właścicielkę, żeby mnie przyjęła.

Problemy zaczęły się na Węgrzech i to już w pierwszej miejscowości. Wprawdzie mam ze sobą namiot, ale nawet po drodze nie było takiego miejsca, gdzie można byłoby go bezpiecznie rozbić.

Jadąc przez miejscowości spotyka się tablice „Zimmer frei”, ale wszystko nieczynne. Kwiecień to nie sezon. Jak mi się udało znaleźć pensjonat, to wszystkie pokoje były zajęte. Zaczepiłam policjantów i ci wskazali mi drogę do hotelu. Hotel z oknami zabitymi deskami, tablicą „Elado” (na sprzedaż) i szeroko otwartymi drzwiami. Weszłam do środka, a tam kilku panów, którzy zamieszkali w pustostanie. Wprawdzie chcieli mnie przenocować, ale zrezygnowałam. Dopiero po następnych trzech godzinach jazdy udało mi się znaleźć niezbyt dobre miejsce.

I tak na Węgrzech spałam już na nieczynnym dworcu kolejowym, w trakcie remontu, w cudnym pensjonacie w równie uroczym miasteczku Papa i dzisiaj w nieczynnym, remontowanym przed sezonem, pensjonacie. Noclegi tutaj są tanie, ale trudno je znaleźć. Mój rekord to 15 km kręcenia po okolicy, zanim znalazłam nocleg, a naprawdę nie jestem wybredna. Poza skreślaniem drogich hoteli, biorę każde w miarę bezpieczne miejsce.

Dzisiaj jestem w Balatonfured i wydawałoby się, że w tak pełnym turystów miejscu nie będzie żadnych problemów. Niestety całoroczne obiekty są albo bardzo drogie, albo nie mają wolnych miejsc. Większość pensjonatów, pokoi do wynajęcia funkcjonuje jedynie w sezonie. Pomocna jest aplikacja MAPS.ME, można ściągnąć mapy z informacjami i korzystać offline. Niestety zdarza się, że przyjeżdża się na miejsce, z dobrymi opiniami z zeszłego roku, a tam tablica Elado. Bardzo dużo pensjonatów, domów wakacyjnych jest wystawionych na sprzedaż.

Fotki z Papa

zdjęcie zdjęcie zdjęcie

Kilka słów o pogodzie

Pogoda mi sprzyja przez cała drogę. To nie znaczy, że jest słonecznie i bezdeszczowo, ale jak na te porę roku, lepiej chyba być nie mogło. Deszcz padał, ale niezbyt ulewny, więc cienka kurtka, spodnie i ochraniacze na buty wystarczyły. Przemokłam raz na pierwszym etapie z Gdyni. Padało i wiało. Raz mi się w drodze (Węgry) zdarzyła solidna burza, nietypowa na początku kwietnia, przeczekałam ją zwyczajnie w lokalnym sklepiku.

To co jest trudne, w drodze i nie do przeczekania, to wiatr i słońce. Jechałam cztery dni pod wiatr i to wykańcza. Potęguje zmęczenie, a podmuchy uderzające w sakwy zaburzają równowagę. Jedzie się dłużej i zużywa znacznie więcej energii. Warto o tym pamiętać i zaopatrzyć się na drogę. Ja mam zawsze ze sobą gorzką czekoladę i jakieś suszone owoce. Oczywiście mam też żele. Jednak wolę tradycyjne „przekąski”. Warto pamiętać, żeby to co zabieramy do jedzenia miało dużo kalorii i niski indeks glikemiczny. Posiłek o wysokim indeksie, po godzinie wywołuje jeszcze większy głód.

Słońce nawet o tej porze roku może poparzyć. Na cień nie ma co liczyć, bo drzewa jeszcze nie mają liści, więc jedzie się cały czas w pełnym słońcu. Ja używam kremu z filtrem 50 i co 3 godziny nakładam nową warstwę a i tak skóra z nosa mi schodzi. Warto mieć ze sobą cienka bluzkę z długim rękawem i cienkie długie spodnie.

Drogi i spotkania

Jadę już 24 dni, przejechałam ponad 1500 km, nieźle jak na mnie. Nie jestem zbyt mocną osobą i niespecjalnie wytrenowaną. Zanim wybrałam się w podróż długo myślałam jak zaplanować trasę. Wiedziałam, które miejsca chcę zobaczyć, gdzie chcę się zatrzymać, ile maksymalnie dam radę przejechać dziennie i nic więcej. Wiedziałam też, że w górach będzie mi trudno i minimalizowanie różnic wysokości to było podstawowe kryterium przy planowaniu trasy. Precyzyjnie zaplanowałam z pomocą Michała z salonu Garmina w Gdańsku (wielkie dzięki, nawigacji tam nie kupiłam) i jechałam zgodnie z planem aż do Węgier.

W Polsce bez problemu, dużo znajomych, którzy chętnie dzielili się swoimi doświadczeniami. W Czechach trasy rowerowe są bajeczne. Jedyna trudność, że trudno coś zjeść, bo wszystko otwiera się dopiero w maju. W Czechach miałam jedną przygodę. Planowanie ciągów pieszo – rowerowych blisko siebie, bywa niebezpieczne. Jadąc z górki, najechałam wprost na dłoń Czecha machającego koledze, który akurat przejeżdżał samochodem. Pomiędzy ścieżką pieszą a jezdnią, byłam ja na moim rowerze. Urazy niewielkie, krew z nosa i parę nowych siniaków.

Na Słowacji też jest całkiem dobrze, nawet jak nie ma ścieżki, to kierowcy wyprzedzają bezpiecznie. Przynajmniej tam gdzie ja jechałam, a to tylko dwudniowa trasa, więc nie daje dostatecznej wiedzy. Warto tez wiedzieć, że zarówno w Czechach jak i na Słowacji mają bardzo dobre przejazdy pod jezdniami. Tylko, że czasami są to windy, a do nich mój rower się nie mieścił.

Trudno zaczęło się na Węgrzech. Szlaki niby są i jest ich naprawdę dużo, dobrze oznakowane, tylko nie wiesz, na co trafisz za zakrętem. Mam swojego GPSa nastawionego na unikanie dróg gruntowych, bo o tej porze roku bywa błotniście. To mnie jednak nie uchroniło od brnięcia w błocie. Zaczynało się bardzo pięknie, asfaltowa ścieżka, z pięknie wymalowanymi pasami, z drogowskazami i tablicami informacyjnymi, a potem koleiny błota. I to błoto nie było najgorsze. Taka krótka rada, ja wzięłam ze sobą worki do śmieci, które wykorzystałam do osłony nóg, wzięłam je w innym celu, ale tutaj też się przydały. Spotkały mnie też inne niespodzianki. Na środku ścieżki płot z informacją teren prywatny i musiałam wracać kilka kilometrów. Raz mi się zdarzyło, że ktoś ogrodził pole wraz ze szlakiem i zrobił tam pastwisko. Pchałam rower przez łąkę, aż do gospodarstwa, gdzie poprowadzono mnie, bez zdziwienia, do drogi przez wiejskie podwórka.

Po tych doświadczeniach postanowiłam wybierać drogi publiczne. I żałowałam, że wcześniej tego nie robiłam, drogi publiczne, wiejskie sklepiki, przydrożne knajpki, dają okazje do spotkań, do rzeczywistego bycia w tych miejscach, które są na trasie. Od Balanfured jadę już drogami publicznymi i przylegającymi do nich ścieżkami. Jedzie mi się lepiej, widzę jak żyją ludzie, jak spędzają czas, czasami zatrzymuje się odpocząć w knajpce, albo na ławce przed czyimś domem.

Po Węgrzech przez Chorwację przemknęłam, to tylko dwa dni jazdy. Ludzie uprzejmi, nie przyjmowali ode mnie pieniędzy za kawę, czy sok, wyrażali szacunek dla mojej drogi. To było bardzo miłe. Dwie miłe dziewczyny zrobiły mi kawę w swoim domu i poczęstowały domowym ciastem.

Wczoraj przekroczyłam granice z Bośnią i tutaj wszyscy są bardzo mili. Zatrzymałam się w wiosce Vrjanac, żeby w sklepiku uzupełnić zapas wody, wszyscy byli bardzo ciekawi roweru i mojej drogi. Zasypali prezentami, dostałam butelkę domowego wina i piwa, domowy burek z serem, sok gruszkowy, a za wodę Bożica, właścicielka sklepu, nie pozwoliła zapłacić. Tuż przed Doboj, zatrzymałam się w knajpce o nazwie bardzo znaczącej w tym kraju, „Amnezja”, dostałam kawę i czekoladki oraz hasło do wifi, żeby skontaktować się z domem, bo przecież jestem tak daleko. To wszystko mnie omijało jak wybierałam szlaki.

zdjęcie

Na Węgrzech

zdjęcie

Oznakowania

zdjęcie

Oznakowania

zdjęcie

Oznakowania

zdjęcie

Miedzynarodowy szlak rowerowy

zdjęcie

Oznakowania

zdjęcie

Tak na Chorwackich śieżkach oznakowują dziury, widac z daleka, nie zawsze można szybko naprawić, a to jest sposób na to jak sami rowerzyści moga sobie pomóc.

zdjęcie zdjęcie zdjęcie

Właścicielka sklepu

zdjęcie zdjęcie

Bośnia

Ostatni raz pisałam zaraz po przyjeździe do Bośni. Pierwszą noc w Bośni spędziłam w miejscowości Modrica. Bośnia to górzysty kraj, miejscami wyludniony i poszatkowany politycznie. Poszczególne kantony są zarządzane przez mniejszości narodowe i dodatkowo przez władze federacyjne. Na każdym stanowisku administracyjnym, od gminy, po władze centralne, zasiada po jednym przedstawicielu każdej narodowości zamieszkującej Bośnię. Drogi są słabe, kierowcy jeżdżą jak szaleni. Miałam wrażenie, że jestem niewidzialna, albo że chcą mnie zabić.

To przepiękny kraj, miejscami zapierający dech w piersiach. Piękne widoki, wspaniali ludzie. Jak piękny, tak trudny do przejechania. Mimo tych trudności w Bośni bezpieczniej poruszać się po drogach publicznych. Drogi gruntowe, dojazdy do opuszczonych posesji mogą być zaminowane i można natknąć się na miny, które spłynęły po powodzi trzy lata temu. Poza tym jest dużo bezdomnych, zdziczałych psów. Przed wyjazdem spryskiwałam sobie stopy gazem pieprzowym, zabranym z Polski. Nie wiem czy legalnie przewiozłam przez granicę, jest niezbędny. Ja mam taki w żelu, w razie wiatru nie nawdycham się go. Z minami trudno sobie poradzić, więc trzymałam się dróg. Przestałam zwyczajnie zwracać uwagę na kierowców, tak samo jak oni na mnie.

W Doboj zaopiekowali się mną polscy żołnierze z misji Eufor, podarowali flagę Polski. Dzięki temu już nikt nie pyta skąd jadę, tylko czy cały czas na rowerze i dlaczego sama. W Doboj byłam już bardzo zmęczona. Żołnierze powiedzieli, że droga do Sarajewa jest mało bezpieczna dla samotnie podróżującej kobiety, a przed Sarajewem (niecka) jest odcinek 30 km, gdzie zawsze mocno wieje. Między Doboj a Sarajewem jeździ pociąg. Nowoczesne składy Talgo, tylko nie zabierają rowerów. Stare zabierały a nowe nie. Radosław, tłumacz polskiej misji, wykonał kilkanaście telefonów, żeby mogła pojechać pociągiem. Stanęło na tym, że wszystko zależy od konduktora. Na szczęście mnie zabrał. Cena 8 euro plus 4 za rower. Zyskałam trochę czasu i mogłam spędzić cały dzień na zwiedzaniu Sarajewa.

Nie polecam rowerem jazdy po starym Sarajewie. Próbowałam, to co przezywałam na trasie to była tylko zabawa. W starym Sarajewie spotkałam kilku rowerzystów i poruszają się wyłącznie po chodnikach. Problem w tym, że jak to w starym mieście, chodniki bywają bardzo wąskie. W Nowym Sarajewie są już bardzo porządne ścieżki rowerowe i nawet rowery miejskie. Mimo to warto zobaczyć Sarajewo, to specyficzne miasto, wyróżnia się w Bośni i na całych Bałkanach. Tutaj tradycja i nowoczesność koegzystują bez zgrzytu. Mniejszości narodowe i etniczne, żyją i pracują razem. Architektura urzeka i momentami zadziwia szpetotą. Miasto tętniące życiem, pamiętające tragiczny czas oblężenia, celebrujące pamięć ofiar, ale nie pogrążone w smutku. W Sarajewie nocowałam w Hostelu Plaza, przy samej Bascarsija, za jedyne 12 Euro ze śniadaniem. Bardzo dobre warunki, przemiła obsługa i za 5 euro wypiorą i wysuszą ubrania.

Po wyjeździe z Sarajewa, ruszyłam w kierunku granicy z Czarnogórą. Zignorowała radę przemiłej Alisy z hostelu, żeby przenocować w Trnovo. Uznałam, że to zbyt krótki odcinek. Jechałam dalej i ponownie zignorowałam własne doświadczenia. Zjechałam na szlak. Był na mapie, kierował mnie na niego GPS, to pojechałam. Zdobyłam następne doświadczenie - zanim wjedziesz na górę, upewnij się, że to właściwa góra. Okazało się, że szlak nie ma dalszego ciągu. Rozmyta droga, zawalona kamieniami.

Zostałam zaproszona, przez zdziwionych moja obecnością mieszkańców, na kawę i obiad. Zaproponowali mi też nocleg. Była dopiero trzynasta, szkoda było mi dnia. Zapłaciłam za swoją butę. Do miejsca noclegu jechałam jeszcze 80 km, przez góry. Było już ciemno, bałam się. Byłam bliska rezygnacji z dalszej podróży. Najpoważniejszy kryzys jak dotąd. W końcu znalazłam nocleg w miejscowości Brod nad Driną, motel Bavaria, drogi, bez łazienki z kiepskim jedzeniem. Zaleta, że bezpiecznie. Na trasie w różnych wyszukiwarkach, można znaleźć pensjonaty, kampingi. Wszystko się otwiera dopiero wraz z sezonem na rafting, czyli od maja. Nie ma gdzie rozbić namiotu. Wzdłuż drogi z jednej strony skała, z drugiej stromy stok. Rano ruszyłam znowu przez spore góry w kierunku następnej granicy z Czarnogórą w Scepan Pole.

zdjęcie zdjęcie zdjęcie zdjęcie

Bez dyscypliny się nie da

Ci, którzy mnie znają, wiedzą że ścisłe przestrzeganie zasad i żelazna dyscyplina, nie leżą w mojej naturze. Przejechanie ponad 1800 km nie jest bez tego możliwe.

Rano, bardzo precyzyjnie pakuję sakwy, zero pustych przestrzeni. Rzeczy zwijam w rulon i układam szczelnie. Zwinięte zajmują mniej miejsca, więc i opory są mniejsze. Smaruje maścią przeciwbólową, bolące miejsca. Są takie dni, że miałabym ochotę wykąpać się w tej maści. Sprawdzam ciśnienie w oponach, ewentualnie dopompowuję. Zjadam solidne śniadanie, cokolwiek mam, ważne, żeby było wysoko kaloryczne. Zabrałam w drogę elektrolity w tabletkach. Wypijam pól litra wody z elektrolitami. Drugą tabletkę rozpuszczam w wodzie w bidonie. Napełniam dwa pojemniki po 2 litry każdy, świeżą wodą, Zabrałam takie z miękkiego tworzywa. Jeden chowam w sakwie, chroniąc od nagrzania. Drugi mocuję na bagażniku, żeby się woda ogrzała. Ten z sakwy mam do picia. Ten z bagażnika do przemycia spoconej twarzy. Po dużym wysiłku, zaschnięty pot podrażnia skórę, szczypie. Jeżeli zdarza się, że dzień zaczyna się od podjazdów, robię rozgrzewkę, kilka okrążeń po płaskim. Czasami wyobrażam sobie płaski świat i z perspektywy mojej drogi, jest to bardzo przyjemna wizja. Staram się jechać równym tempem. Jadę powoli, nie chodzi mi o bicie rekordów. Dla mnie to bardzo duży wysiłek i już sporo schudłam. Uda mi rosną, ale reszty ciała ubywa.

Jak czuję się zmęczona wypatruję przydrożną knajpę i wypijam kawę. Kawa na Bałkanach smakuje jak nigdzie indziej na świecie. Od Chorwacji nie przydarzyła się podła kawa. To też jest moment, żeby pogawędzić z mieszkańcami. Czasami jest trudno, dziwią się, że nie znam niemieckiego, w Albanii włoskiego, ale dajemy sobie radę. Ściągnęłam sobie języki krajów przez które przejeżdżam, to czasami bardzo pomaga. W drodze staram się zjeść też ciepły posiłek, albo kupuję coś w lokalnym sklepiku. Kilka razy zdarzyło się, że zostałam zaproszona na obiad.

Po przejechaniu dystansu zbliżonego do planu, zaczynam się rozglądać za noclegiem. Warto mieć świadomość, że na Bałkanach cena nie ma nic wspólnego z jakością. Trzeba sprawdzić pokój przed decyzją. Za 12 euro można mieć świetny nocleg ze śniadaniem i wypraniem ubrań, a za 40 zagrzybiałą klitkę. Po zainstalowaniu się w pokoju najpierw pranie, potem mycie, ciuchy wolniej schną niż ja. Dopiero potem posiłek i ewentualnie zwiedzanie. Przed snem czyszczę GPSa i wgrywam trasę na następny dzień. Robię notatki z tego co przydarzyło mi się w ciągu dnia.

Dzisiaj jestem już w Durres w Albanii i mam planowany dzień odpoczynku.

zdjęcie zdjęcie zdjęcie zdjęcie zdjęcie zdjęcie

Rower

Mój rower lepiej sobie radzi ode mnie. Nie marudzi, nie zrzędzi, nie jęczy, że już dalej nie da rady. Najsłabszym ogniwem tej podróży jestem jednak ja. Rower sprawuje się wyśmienicie. Dobrany doskonale do tego typu trasy. Nie wiem jakby się jechało na innym, nie mam żadnych doświadczeń w długiej i różnorodnej trasie. Wiem, że dotychczas nie miałam problemów technicznych, a przejechałam 1 976 km ( sama nie mogę w to uwierzyć). W bardzo rożnych warunkach. Po ekskluzywnych szlakach czeskich, po błocie węgierskim, po wysokich górach w Bośni i Czarnogórze. Rower ani razu mnie nie zawiódł. Szukając noclegu, pytam o bezpieczne miejsce dla mnie i mojego bike i zawsze to wywołuje uśmiech, jak najpierw każę pokazać sobie miejsce gdzie zostawię rower, przed obejrzeniem pokoju, to już niedowierzanie. To mój najlepszy i jedyny przyjaciel w tej podróży. Jest naprawdę doskonały. Nie wymaga konserwacji, mimo paru trudnych odcinków górskich, klocki hamulcowe jeszcze nie wymagają wymiany. Opony są jak nowe i dętki całe. Cztery razy się przewróciłam i nic, ja siniaki, zdarte palce, a rower bez szwanku. Czasami jak podjeżdżam bardzo stromo, to myślę o tym, że mógłby mieć więcej przełożeń, ale wiem że to kwestia wysokości a nie przełożeń. Jedyne co wymagało zmiany to siodełko. Wymieniłam je jeszcze przed wyjazdem z Polski. To, które miałam na początku idealnie minimalizowało ból kości kulszowych, niestety coś za coś. Kości kulszowe nie bolały, ale było zbyt szerokie i ocierało pachwiny. Teraz mnie pośladki bolą, ale nie mam otarć. Ból da się znieść, w otarcia mogą wdać się zakażenia. Kierownica jest bardzo ergonomiczna, pozwala odpocząć plecom i rekom podczas jazdy, dzięki temu, że można różnie układać na niej dłonie i zmniejsza obciążenie pasa barkowego. Pedały, już o nich pisałam. Są duże, szerokie, pokryte antypoślizgowym materiałem, dzięki temu obciążenie rozkłada się równomiernie na całe stopy. To bardzo doceniam tutaj w górach i w trakcie ulewy. Nie zdarzyło się, żebym poczuła ból stóp a mam zerwane więzadło w lewej stopie. Odczuwam ból wszystkich partii mięśni i stawów, a stóp nie.

(zdjęcia roweru jeszcze sprzed wyprawy)

zdjęcie zdjęcie zdjęcie zdjęcie zdjęcie zdjęcie

Co warto mieć ze sobą w tak długiej podróży

Przejechałam już 2020 km, ale nie uważam się za ekspertkę. Napiszę, co warto wziąć ze sobą jedynie z perspektywy mojego doświadczenia.

Mapy

Mam Garmina i szczegółowo opracowaną mapę całej podróży. Pogoda, lokalne uwarunkowania mocno modyfikują to, co zaplanowałam. W trackie 3 ulewnych dni w Albanii lokalne drogi zmieniły się w potoki i dwa dni jechałam pasem technicznym autostrady, bo tak poleciła mi policja.

W Bośni, szlaki są zwyczajnie niebezpieczne. Poza tym przy głównych drogach można kogoś zapytać o nocleg i coś zjeść ciepłego.

Oprócz Garmina, mam HERE MAPS oraz MAPS.ME. MAPS.ME lepiej lokalizuje atrakcje, hotele, sklepy, itd. HERE MAPS lepiej wyznacza trasy. Zazwyczaj jak mam jakiekolwiek wątpliwości, zestawiam trzy mapy i przy rozbieżnościach pytam napotkane osoby. Obydwie aplikacje działają off line, więc nie ma problemu.

Sprzęt

Prócz roweru, przydaje się kilka rzeczy. Pompka ze wskaźnikiem ciśnienia. Wzięłam tez ze sobą zapasową dętkę i zapasowe tarcze hamulcowe, na razie nie korzystałam, ale dają poczucie bezpieczeństwa.

Zestaw imbusów rowerowych. Korzystam, po upadkach dwa razy nastawiałam błotniki. Zmieniałam też ustawienie zaczepów sakw, dopóki nie wpadłam na to, żeby je oznakować. Pakując się, nie zawsze pamiętałam, które przednie, które prawe. Oznaczyłam je kolorowymi gumkami do włosów i teraz już nie ma rano problemu. To bardzo ułatwia.

Scyzoryk z wieloma funkcjami. Przydaje się w każdej sytuacji. Przeciąć, pokroić, obciąć paznokcie. Jestem już siódmy tydzień w drodze, a zbyt długie paznokcie u stóp powodują ucisk w butach i szybsze męczenie stóp.

O zbiornikach na wodę już pisałam - niezbędne, lepiej przywieźć na nocleg pełne, niż żeby miało w trasie wody zabraknąć. Nigdy nie wyruszam, zanim nie sprawdzę, czy mam wodę. Tutaj wszędzie można śmiało pić wodę z kranu, czy z przydrożnych źródeł. Z wodą z kranu, miałam tylko problem na Węgrzech, strasznie chlorowana.

Światło

Mam ze sobą latarkę i wciśniętą przez męża czołówkę. Dziękowałam mu za nią w Bośni i Czarnogórze. W tunelach nie ma światła, kierowcy włączają światła w samochodach dopiero w tunelu, miałam wrażenie, że jestem niewidoczna. Założyłam czołówkę z tyłu na kask i czułam się dużo bezpieczniej. Pomimo ubrań rowerowych, odblasków na sakwach, mam cztery opaski rowerowe, zakładam na przeguby dłoni i na nogi na wysokości kostek.

Spanie

Mam ze sobą namiot, jeszcze nie odważyłam się w nim spać. Natomiast materac już mi się przydał, a śpiwór bardzo często. Nawet jak śpię w hotelu, czy pensjonacie, to na Bałkanach najczęściej dostaje się prześcieradło i koc - nie wiadomo kiedy prany. Wolę mój śpiwór. Kupiłam sobie naprawdę mały i lekki (0,85 kg) o rozpiętości temperatur -10 do +24. Sprawdza się świetnie.

Sakwy

Mam Ortlieb i są naprawdę rewelacyjne. Nic się z nimi nie dzieje. Łatwo się wpinają i wypinają. Nie reagują na temperatury, które mam naprawdę znacząco rozpięte. Jak ruszam rano to bywa koło zera, a w południe plus 20.

Sakwę na kierownicę mam na klucz, ale jej nie wypinam, kupiłam sobie torbę, którą wyściełam sakwę, trzymam tam wszystkie cenne rzeczy i zabieram ze sobą za każdym razem jak spuszczam rower z oczu. Torba także przydaje mi się do wędrówek po mieście. Nie jest piękna i stylowa, ale za to bardzo praktyczna.

Ciuchy

Miałam 3 pary rękawiczek jak ruszałam, jedne już się zużyły. Prócz rękawiczek rowerowych, wzięłam chirurgiczne (nitrylowe, niepudrowane). Wzięłam je, gdyby trzeba było wykonywać brudne prace. Okazało się, że bardzo się przydały w czasie ulewy. Zakładałam najpierw nitrylowe, potem rowerowe. Doskonale izolowały moje dłonie od wilgoci i zimna.

Mam dwie pary butów sportowych, jedne laczki i starcza. 3 bluzki z krótkim rękawem, dwie z długim. Dwie pary spodni długich, dwie za kolano i 3 pary szortów ( używałam jednych). Jedną wiatrówkę, komplet na deszcz, spodnie i kurtka, starcza. Jeden polar i jedne polarowe spodnie.

Jedną cieniutką kurtkę puchową, przydaje się rano. Komin wielofunkcyjny, osłania szyję jak jest zimno, naciągam na szyje i głowę.

Trzy komplety bielizny, piorę codziennie i wystarcza.

Jeden ręcznik szybkoschnący.

Koniecznie worki na śmiecie. Przydają się do ochrony nóg w błocie i do pakowania przemoczonych ubrań.

Jeden komplet „cywilnych ciuchów”, składa się z dżinsów, podkoszulka, swetra z kapturem i cywilnego biustonosza.

Wzięłam jeszcze dwie sukienki, płócienne, cienkie, za kolano. Zakładam, żeby nie paradować w obcisłych ubraniach rowerowych. Panom polecam luźne, płócienne spodnie do założenia na wierzch.

Leki i kosmetyki

Sudokrem, niezbędny. Maść Triderm, jest na zakażenia, jeżeli otarcia zaczynają się jątrzyć, działa na wszystko, na bakterie, grzyby i wirusy. Warto mieć.

Ja jestem alergiczką więc wzięłam tez wziewne leki i mój ulubiony Singular. Wzięłam Stoperan (nie musiałam używać) i osłonowe na żołądek. Leki na zapalenie pęcherza. Środki dezynfekujące na otarcia przy upadkach. Bandaż elastyczny, pomaga na bóle kolan. Maść przeciwbólowa i tabletki przeciwbólowe. Litorsal - tabletki z elektrolitami. Rano wypijam jedną porcję do śniadania i drugą wrzucam do bidonu.

Dużo balsamu nawilżającego, kremu z filtrem, a nawet blokera UV. Krem nawilżający i krem na regenerację naskórka - Lipobaza (rewelacja).

No i oczywiste rzeczy, pasta do zębów, szczoteczka itp.

Konieczne są repelenty na owady oraz gaz pieprzowy na bezdomne psy.

Porozumiewanie się

Zainstalowałam sobie translatora z językami krajów przez które przejeżdżam - naprawdę przydatna rzecz. Mało kto tutaj mówi po angielsku.

Finisz. Megalo Seirini

27 kwietnia dotarłam do celu mojej podróży małej wioski w Grecji w Zachodniej Macedonii Megalo Seirini. Przejechałam łącznie 2 200 km. W 40 dni przez 9 krajów.Jak tak podsumuję wydaje się dużo, ale dzisiaj czuję żal, że ta podróż się skończyła.

Wiele spotkań, bardzo inspirujących i uczących. Wiele trudnych momentów, w których sobie poradziłam samodzielnie. Czterdzieści dni izolacji od rodziny, przyjaciół, bez życia towarzyskiego. Bardzo stęskniłam się za bliskimi i cieszę, że się spotkamy, jednak odczuwam pustkę i smutek z powodu osiągnięcia celu. Jestem bogatsza o doświadczenie tak długiej drogi, mogę zaplanować następną podróż, ale to już będzie zupełnie co innego.Przez czterdzieści dni ja mój rower, droga byliśmy jednością. Cokolwiek robiłam podporządkowane było jednemu celowi.Trudno przestawić się na inne funkcjonowanie. Jak wykorzystać to co wydarzyło się w drodze. To jest teraz kwestia, która zaprząta mi głowę.

Praktycznie, dla tych którzy chcieliby podróżować przez Bałkany. Skończyłam relację na wjeździe do Czarnogóry. Cała droga z Brod nad Driną do Niksic jest położona bardzo wysoko,długi odcinek nie ma żadnych wiosek, miejsc gdzie można rozbić namiot.Trasa jest niezwykle malownicza, ciągnie się wzdłuż trzech rzek: Driny, Tary i Pivy.Miejsce zatłoczone od maja ze względu na popularne i bardzo atrakcyjne tutaj raftingi, teraz puste i urzekając. Po stronie Czarnogóry jedzie się lżej,na tym krótkim odcinku - 80 km jest aż 56 tuneli, co „spłaszcza” drogę.

Założyłam, że dojadę do Pluzine i jak ostatnio często nie udało się znaleźć noclegi, zamknięte przed sezonem. Kilkanaście kilometrów za Pluzine, rozpętała się burza, która w górach brzmi bardzo groźnie. Schowałam się z rowerem pod półką skalną, żeby przeczekać.Po dwóch godzinach zauważył mnie przejeżdżający pick-up i podróżujący mimo moich początkowych sprzeciwów, zapakowali i podwieźli do Niksic. W samochodzie nakarmili czekoladą, dali gorącej kawy z termosu i ciepły koc. Nie mogli się nadziwić, że jadę sama przez te góry.Daniło i Michało, Czarnogórcy uchronili mnie przed co najmniej solidnym przeziębieniem. Z Niksic do Podgoricy to w większości jazda z górki, trzeba mieć dobre hamulce, ale przyjemna odmiana po dwóch poprzednich dniach. W Podgoricy nocleg i ruszam w stronę granicy z Albanią.

To był najsmutniejszy odcinek mojej podróży. Kilkanaście kilometrów przed granicą Czarnogóry i Albanii, przez kilka kilometrów wzdłuż drogileżą umierające psy, jest też wiele ciał psów, w różnym stadium rozkładu. Są też wygłodzone, które jeszcze próbują zaatakować. To był porażający widok.

Na tej trasie spotkałam też Lee 63 latka z Korei, który co roku planuje sobie dłuższe wycieczki rowerowe. Tym razem z Grecji do Polski, dokładnie w druga stronę jak ja, metę zaplanował w Gdańsku. Umówiliśmy się na spotkanie w Polsce,ja już wrócę a on jeszcze będzie w podróży przez Polskę.

Pierwsze miasto w Albanii to Szkodra, bardzo sympatyczne. Gdzie kościoły i meczety ze sobą sąsiadują i stanowią jedność. Tutaj poczułam się jak gwiazda. Samochody się zatrzymywały i bito mi brawo. Nie pozwalano zapłacić za napój, czy posiłek. Dostałam piękny pokój w hotelu za symboliczna opłatą. Albańczycy okazywali mi szacunek dla mojej podróży, mojego wysiłku. To było naprawdę bardzo sympatyczne. Tak było przez całą Albanię poza drobnymi incydentami.

Ważne jest w Albanii, że poza dużymi miastami trzeba mieć przy sobie gotówkę; za zakupy, kawę, czy burek lepiej płacić w lokalnej walucie, trzeba mieć przy sobie niskie nominały, gdyż w miejscach turystycznych nie mają zwyczaju wydawać reszty.

Generalnie mam bardzo pozytywne wrażenia z Albanii, ludzie przemili, bardzo pomocni, uczynni. Chociaż też w Albanii najbardziej się wystraszyłam. Za Durres, nastoletni chłopcy prosili mnie o pieniądze a potem kilkanaście kilometrów jechali za mną rowerami. Nocowałam w Elabasan i kilka kilometrów po wyjeździe z miasta sytuacja się powtórzyła. To było bardzo trudne, nie wiedziałam czy ich tylko ciekawi mój rower, czy mogą mi zrobić krzywdę. Wiedzą, że mam przy sobie jakąś gotówkę - w kraju, w którym średnia pensja to 100 euro, każda rzecz posiadana przez mnie jest kusząca. Zjechałam do większej wioski i poprosiłam miejscowych o pomoc w dostaniu się do Pogradec nad jeziorem Ochrydzkim. Chciałam odstawić chłopaków na odległość, która zapewni mi, że nie dogonią mnie na rowerach. Jechałam zbiorową taksówką, przerobioną z ambulansu, całość podróży kosztowała mnie 5 euro. Dojechałam do Korcza. Taksówka siedmioosobowa, momentami jechało 12 osób i mój rower.

W Korcza zatrzymałam się na dwa dni, bo tam przez pewien czas przebywała moja rodzina. Chciałam przyjrzeć się temu miastu. Bardzo ciekawe, wiele do zobaczenia, przepiękne widoki na otaczające góry, szczególnie zaśnieżone pasmo Gramos.

Z Korcza do Grecji droga jest bardzo bezpieczna,dużo patroli straży granicznej. Jest też dobrej jakości, interesująca krajobrazowo.

Na granicy trochę tłok, kontrola jak to na zewnętrznej granicy UE. Na szczęście rowerem zostałam przepuszczona obok kolejki samochodów. Od granicy Grecji do Kastoria droga jest pusta, przepiękna, górzysta i ze znakami ostrzegającymi przed niedźwiedziami. Zastanawiałam się jakbym mogła obronić się przedniedźwiedziem, doszłam do wniosku, że niedźwiedź jednak bardziej boi się człowieka niż odwrotnie.Region zachodniej Macedonii, to największe siedlisko niedźwiedzia brunatnego w Europie.Kastoria jest dość popularną miejscowością wypoczynkową, pięknie położą nad górskim jeziorem, wartą odwiedzenia. Z Kastoria ruszyłam na ostatni etap podróży do Megalo Seirini, zatrzymałam się po drodze w Grevena, bo nie chciałam do celu przyjeżdżać brudna, przepocona i zmęczona. Droga do Grevena, tak zwana „stara droga” w odróżnieniu od „drogi narodowej”, jest mało uczęszczana, malownicza, wokół niej rozsiane są urocze wioski, w których można przysiąść w kafejce wypić kawę i pogawędzić o problemach współczesnej Grecji. Grevena leży w pobliży przepięknych tras narciarskich, z widokiem na ośnieżone szczyty i jest typowym miasteczkiem północnej Grecji. Nie ma tutaj zbyt wielu turystów. Można tu przyjrzeć się prawdziwej Grecji. Region ten najbardziej ucierpiał w czasie wojny domowej i jest to tutaj wciąż bardzo bolesne wspomnienie. Mieszka tutaj kilka osób, które były uchodźcami wojennymi i znalazły pomoc w Polsce, a potem wróciły do swojej ojczyzny.

zdjęcie

Megalo Seirini - cel wyprawy

zdjęcie

Megalo Seirini - cel wyprawy

zdjęcie

Megalo Seirini - cel wyprawy

zdjęcie

Megalo Seirini - cel wyprawy

zdjęcie

Megalo Seirini - cel wyprawy

zdjęcie

Szkodra

zdjęcie

Szkodra

zdjęcie

Szkodra

zdjęcie

Szkodra

zdjęcie

Durres

zdjęcie

Durres

zdjęcie

Durres

zdjęcie

Durres

zdjęcie

Droga do Elbasan

zdjęcie

Droga do Elbasan

zdjęcie

Droga do Elbasan

zdjęcie

Korcza

zdjęcie

Korcza

zdjęcie

Korcza

zdjęcie

Korcza

zdjęcie

Korcza

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena

zdjęcie

Grevena