Wzdłuż torów - do Tłuszcza
Długość trasy: 53 kilometry.
Tłuszcz nie kojarzy się nam najlepiej, a w zasadzie nie kojarzy nam się wcale. I skąd w ogóle taka dziwna nazwa miasta? Jedziemy sprawdzić, jak wygląda Tłuszcz.
Przez Dworzec Wschodni i Kawęczyńską dojeżdżamy do zajezdni tramwajowej. Coś się tam dzieje, remontują budynki, chyba zajezdnia odzyska utracony blask. Zajezdnię zbudowano w latach dwudziestych zeszłego wieku. Cała okolica nadal jest jakby sprzed stu lat, tylko nikt jakoś jej nie remontuje. W jednej z bram zajezdni widać kolorowe szczotki, to chyba jakiś rodzaj ekspresowej myjni tramwajowej.


Potem ruszamy wzdłuż torów do Radzymińskiej, a potem Księcia Ziemowita i Janowiecką dojeżdżamy do Ząbek. To tylko chwila od Warszawy, a miasteczko wygląda jakby leżało zdecydowanie dalej od stolicy.

Jeszcze przed pierwszą wojną światową projektowano Ząbki jako miasto-ogród. Ten angielski pomysł w życie wcielił architekt Tadeusz Tołwiński. W mieście zaprojektowano rynek, szkołę, przedszkole, boiska sportowe. W części rekreacyjnej zaplanowano aleję spacerową, salę koncertową, kino, kawiarnię. W Ząbkach zaczęły wyrastać wille-dworki zasiedlane przez artystów. W międzywojniu kontynuowano ideę Tołwińskiego, ale nie zakończono projektu.

Po drugiej wojnie wszystko zaprzepaszczono.
Trzymając się torów, momentami jadąc ścieżką pośród drzew, dojeżdżamy do Zielonki. Przy stacji stoi zaparkowany cudowny rower. Nie wiemy, czy ktoś go tak świetnie konserwuje, czy znalazł niedawno w piwnicy, ale rower jest z innej epoki.


Przejeżdżamy przez park i mijamy rzekę Długą, a potem jakąś dziwną pseudoklasycystyczną budowlę. Zielonka ma park i blokowiska, ale ma też niesamowite glinianki. I o dziwo nad wodą widać sporo chętnych do łowienia ryb. Spotykamy wędkarza, który opowiada nam o stawach. Okazuje się, że Polski Związek Wędkarski zarybia tutejsze zbiorniki i stąd tylu chętnych. Nasz rozmówca sam brał udział w oczyszczaniu jednego z nich. Rzeczywiście brzegi są zadbane, ścieżki wysypane żwirem i jest też, a jakże, kąpielisko.





Jadąc dalej osiągamy stację Kobyłka Ossów. Tu niedaleko rozegrała się decydująca bitwa w wojnie 1920 roku.
Na peronie leżą zwłoki roweru; muszą tu leżeć już dosyć długo.

Wjeżdżamy w las pod Kobyłką i natrafiamy na bramę w środku lasu i murek, który jest chyba obrysem sporej posiadłości. Dalej napotykamy zadbany kiedyś staw ze schodkami prowadzącymi nad lustro wody. Nie natrafiamy jednak na żaden ślad domu. Trochę to wszystko dziwne. Marcin nagle słyszy głosy, ale okazuje się, że to wiatr niesie fragmenty kazania z pobliskiego kościoła.



Mijamy Kobyłkę i wjeżdżamy do Wołomina. Kiedyś znaczną część mieszkańców miasteczka stanowili Żydzi - dodawali kolorytu okolicy; teraz to chyba miejsce bez właściwości. Wołomin podoba się nam najmniej z dotąd mijanych miejscowości. To miasto to wielki miszmasz. Wśród burych domów ni stąd ni zowąd jeden w kolorach bijących po oczach. Naprzeciwko pubu tablica poświęcona Sybirakom. Dalej pomnik, na którym uhonorowano hurtem wszystkich pomordowanych na ziemi wołomińskiej. I jeszcze pomnik Piłsudskiego, który nadał Wołominowi prawa miejskie. Urząd Miasta w jakimś żółtoburym klocku i na koniec jedna elegancko odnowiona kamienica.








Jakiś czas udaje się nam jeszcze jechać drogą wzdłuż torów, a potem za stacją Wołomin Słoneczna zatrzymuje nas rzeczka. Wchodzimy na mostek i odkrywamy wydeptaną dróżkę przy samych torach. Spotykamy kilka osób, które tak jak my spacerują blisko torów. Najwyraźniej to lokalna uczęszczana droga. Udaje się nam tak dojechać do Zagościńca. Potem dajemy się skusić bitej drodze. Po jakimś czasie droga zamienia się w dróżkę, następnie w łąkę, potem przechodzi w wysoka trawę, by wreszcie stać się gąszczem splątanych krzaków. Już od jakiegoś czasu pchamy rowery, potem je niesiemy. Docieramy do torów i oczom naszym ukazuje się wydeptana wzdłuż nich ścieżka, którą tak lekkomyślnie porzuciliśmy kilka kilometrów wcześniej.






Dojeżdżamy do Dobczyna i nie ryzykując poszukiwań lepszej drogi, trzymamy się torów. Zatrzymujemy się na malowniczo położonym mostku. Z daleka widzimy pędzący pociąg (chyba dalekobieżny) i słyszymy, że z jakiegoś powodu trąbi kilkukrotnie. Nie bardzo wiemy z jakiego powodu ktoś tak trąbi – pozdrawia nas? Piotrek nawet trochę się wychyla by lepiej widzieć pociąg. Za chwilę wszystko jest jasne. Pęd powietrza przyciska nas do barierki i szarpie plecakiem Marcina. Pociąg odjeżdża, a my dziękujemy kierującemu pociągiem za te uprzejme ostrzeżenia.

W Klembowie ostatecznie kończy się droga, nawet ta wydeptana w bezpośrednim sąsiedztwie torów. Jedziemy w stronę Ostrówka i stamtąd staramy się dotrzeć do Tłuszcza. Pakujemy się w jakieś piaski, znowu nie bardzo możemy jechać, koła grzęzną po obręcze. Znajdujemy lepszą drogę, jedziemy przez Jasienicę.

Tłuszcz wita nas symbolem bobra w herbie. Nazwa miasteczka pochodzi prawdopodobnie od podmokłych terenów wokół niego. W samym Tłuszczu nic nie zwraca naszej uwagi, kolejne miasteczko niczym się nie wyróżniające. Ale schludnie tu i spokojnie.






Kupujemy w sklepie spożywczym coś do zjedzenia i wsiadamy w pociąg. Po czterdziestu minutach jesteśmy w Warszawie.