Dwa Kółka do Łodzi
Długość trasy: 170 kilometrów.
Jedziemy na Masę Krytyczną. Tym razem jednak droga dojazdowa jest dziesięć razy dłuższa niż sama Masa.
- Jeszcze nigdy nie wybierałem się tak wcześnie na Masę Krytyczną – powiedział Marcin, jadąc kilka minut po siódmej rano przez Most Poniatowskiego. Jedziemy na Wolę spotkać się z Markiem, który czeka na nas na rogu Prymasa Tysiąclecia i Wolskiej. Już we trzech, pasem rowerowym na Dźwigowej, przedostajemy się na Włochy i dalej prujemy wzdłuż torów w stronę Piastowa.
Pierwszy raz ruszamy w większym składzie. Zaczęło się od Kowlaka – naszego kolegi i łódzkiego przewodnika – który namawiał nas do udziału w Łódzkiej Masie Krytycznej. Potem Piotrek zaprosił swoje znajome związane, tak jak Kowlak, z Programem Liderzy PAFW. Marcin też rozesłał wici wśród swoich znajomych. W efekcie na wycieczkę jedzie w sumie pięć osób. Zrobiliśmy nawet spotkanie przed wyprawą, omówiliśmy trasę i niezbędne sprawy organizacyjne.
Jedzie nam się dobrze. Piękne błękitne niebo, temperatura trochę ponad 10°C. Jedyne, co nam lekko przeszkadza, to wiatr – mogłoby dmuchać nieco słabiej, lub chociaż z tyłu. Ruch niezbyt duży, choć wyraźnie zwiększa się gdy dojeżdżamy do Pruszkowa. Po drodze wpada nam w oczy „domeczek”, który ktoś wystawił na sprzedaż.
W Otrębusach mijamy znane nam Muzeum Motoryzacji i Techniki.
Za chwilę jesteśmy już w Podkowie Leśnej i drogą numer 719 podążamy w stronę Grodziska Mazowieckiego. Zaczyna się koszmar zakazu ruchu rowerów. Wzdłuż szosy wytyczone są niby drogi dla rowerów, a w rzeczywistości drogi współdzielone dla pieszych i rowerzystów. Drogi są z kostki; to poszerzają się, to zwężają.
Przy stacji kolejowej w Jaktorowie wspaniale prezentują się rowery przy specyficznym Park and Ride.
Zaraz potem osiągamy 50 kilometr wycieczki – robimy krótki postój na stacji benzynowej. Mamy chwilę na podziwianie szprychówek naszej wyprawy.
Wjeżdżamy do Żyrardowa – miasto wita nas rozkopami i blokowiskiem.
Do Skierniewic coraz bliżej. Połykamy kilometry, jednak są tacy, którym łykanie idzie znacznie łatwiej i szybciej.
Okolice wzdłuż drogi wyglądają momentami bardzo sielsko. Szczególnie spodobały nam się tereny Puszczy Mariańskiej. Jednak nie mamy zbyt wiele czasu na kontemplację przyrody. Jesteśmy przecież umówieni z resztą wycieczki w Skierniewicach.
Na licznikach 85 kilometrów – Skierniewice. Napotkany tubylec namawia nas na zwiedzanie dworca kolejowego – podobno ten skierniewicki to najładniejszy tego typu budynek w Polsce. Poza tym remontowano go 18 lat, więc można oczekiwać czegoś efektownego. Rzeczywiście budowla duża i ciekawa.
Obok dworca ulokowano okazały parking dla rowerów. Klimat prawie jak w Holandii.
W pobliskiej kawiarni czekają na nas Małgorzata i Joanna. Posileni, wypoczęci, w dobrych humorach ruszamy dalej.
Za Skierniewicami pogoda jeszcze ładniejsza niż dotychczas – jest słoneczniej i cieplej. Jednak nadal mocno wieje, momentami tak, że wiatr spowalnia nas nawet na zjazdach. No i zaczęły się też pagórki. Do tej pory było w miarę płasko: w Warszawie zaczynaliśmy na wysokości 82 m n.p.m., w Skierniewicach byliśmy na 86 m n.p.m. Teraz teren wyraźnie się wznosi.
Za Starymi Rowiskami uciekamy z drogi 705 i prawie nieuczęszczaną drogą jedziemy w stronę Gzowa i Jeżowa. W Gzowie na przystanku robimy sobie pamiątkowe zdjęcie.
Z górki na pazurki i z pazurki na górki wdrapujemy się do Jeżowa. Miasteczko, jak wiele podobnych w Polsce, kiedyś musiało być bardzo ładne. Trochę tego uroku dotrwało do dzisiaj.
W Jeżowie uzupełniamy płyny i przekąszamy co nieco. Przecinamy drogę krajową numer 72 i lokalnymi dróżkami kierujemy się w stronę Brzezin. Łódź wydaje się być już na wyciągnięcie ręki.
Jedziemy w stronę miejscowości Popień–Parcela, potem w stronę Marianowa i Leszczyn. Chwilami jedziemy po asfaltowej drodze, potem po szutrze, znowu po niby-asfalcie. Najgorsza nawierzchnia to asfalt z zatopionymi kawałkami kamieni – jazda po tym to prawdziwa gehenna.
Pośrodku niczego spotykamy tablicę zachęcającą do zwiedzania okolic szlakami Pamięci, Zadumy, Wytchnienia i Łaknienia.
I piękna nasza Polska cała.
W okolicach miejscowości Wągry (w okolicy są też Nowe Wągry) próbujemy pytać o drogę.
– Do Brzezin którędy? – zagadujemy napotkaną gospodynię. – A tam – macha ręką w nieokreślonym kierunku. – A wy to do autostrady chcecie? – pada precyzujące pytanie. Kończymy dialog i zdajemy się na siebie i GPS. Mijamy Wągry i mamy coraz bliżej do Brzezin, ale też jesteśmy coraz bardziej głodni i zmęczeni.
Do Brzezin wdrapujemy się zmachani. Na liczniku prawie 130 kilometrów, ale nie to jest najbardziej dolegliwe. Brzeziny są na wysokości 195 m n.p.m., czyli różnica wzniesień między Skierniewicami a Brzezinami to prawie 110 metrów. Znajdujemy sklepik, rozsiadamy się w ogródku. Jak to miło posadzić pupę na czymś innym niż siodło roweru. Wyciągamy kanapki, zajadamy się, pijemy. Relaks, rozkosz, prawie spa.
Przed nami ostatni odcinek drogi, jednak dość trudny, bo Łódź leży na wysokości 239 m n.p.m. Do miejsca zbiórki Masy Krytycznej mamy do przejechania jeszcze jakieś 25 kilometrów. Wzmocnieni odpoczynkiem dziarsko ruszamy, już niemal świętując sukces. I nagle kicha, taka prawdziwa – Piotrek łapie gumę. Zmieniamy dętkę, ale nie idzie to tak szybko jak byśmy chcieli. Udział w Masie oddala się.
Nie poddajemy się i zaczynamy wdrapywać się w stronę Łodzi. Przez Malczew, Adamów i Eufeminów wjeżdżamy do Łodzi. Mamy wielką satysfakcję, choć to jeszcze nie koniec wycieczki.
Malowniczą i Rokicińską dojeżdżamy do Piłsudskiego. Okazuje się, że Kowlak czeka na nas mimo, że Masa już się rozpoczęła. Holuje nas na Księży Młyn, do miejsca w pobliżu planowanego postoju Masy.
Łódzka Masa Krytyczna jest nieco inna niż warszawska. Przede wszystkim jest krótsza – ta miała 18 kilometrów. Poza tym ma postój, na którym liczy się uczestników i rozdaje szprychówki. I w dodatku szprychówki mają unikatowe numery i są rozdawane za darmo. Masa do której dojechaliśmy zgromadziła ponad 1300 osób, w tym całkiem dużo dzieci. My też się przydaliśmy, bo część z nas rozdawała szprychówki.
Po postoju ruszyliśmy z Masą, jednak szczęście trwało krótko. Usłyszeliśmy huk, jakby wystrzał petardy. Ale to nie były fajerwerki, tylko Małgorzata złapała gumę. Pękła nie tylko dętka, opona miała sporą dziurę. Zakleiliśmy oponę, zmieniliśmy dętkę i na paluszkach ruszyliśmy w stronę dworca Łódź Widzew. Masa oczywiście odjechała bez nas.
Jechaliśmy powolutku z obawy o dętkę. W drodze na dworzec dołączyła do nas Ania, dziewczyna Kowlaka. Razem zdążyliśmy coś zjeść i bez pośpiechu wylądowaliśmy na dworcu.
Ze względu na dziwne przepisy PKP rower w pociągu TLK można przewieźć tylko w wagonie do przewozu rowerów. Piotrek wiedząc o tym napisał do osoby zajmującej się wynajmem wagonów w komunikacji krajowej. Okazało się, że bez problemu i za darmo koleje dołączą wagon do przewozu rowerów do składu, którym zamierzamy jechać. Na pewniaka poszliśmy kupić bilety, ale okazało się, że nikt nic nie wie o dodatkowym wagonie. Zrobiło się niepewnie. Jednak pani kasjerka zadzwoniła gdzieś i spowodowała, ze kierownik pociągu nie tylko zabrał nas w podróż do Warszawy, ale jeszcze zadbał, abyśmy na pewno wszyscy wsiedli wraz z naszymi maszynami. Kowlak ze swoją dziewczyną machają nam białymi chusteczkami na pożegnanie. Pociąg jest prawie pusty, więc rowery podróżują wygodnie.
My też usiedliśmy i jechaliśmy do domu, tym razem bez najmniejszego z naszej strony wysiłku. Tego dnia każde z nas pobiło swój dzienny rekord długości jazdy na rowerze.