Keine Grenzen
Długość trasy: 409 kilometrów.
Rusza nasza najdłuższa wycieczka. Plan jest taki, by przejechać ze Zgorzelca do Szczecina wzdłuż rzeki. Będziemy jechać po niemieckiej stronie, chcemy sprawdzić legendarną rowerową infrastrukturę naszych zachodnich sąsiadów. Ale najpierw trzeba dotrzeć do Zgorzelca.
Autorami zdjęć są: Marcin, Marcin i Agnieszka.
NOC PRZED
Startujemy z Warszawy Wschodniej. Dzięki nieocenionej pomocy pana Waldemara i pani Anny z PKP Intercity mamy zapewniony wagon rowerowy z odpowiednio dużą liczbą miejsc na nasze maszyny. Co prawda przy kupnie biletów okazało się, że albo spanie w kuszetkach, albo przewóz rowerów, bo rowery muszą jechać pod opieką podróżnego, ale jakoś i to pokonaliśmy. Kowlak, zanim udaliśmy się do naszego kuszetkowego wagonu, koleguje się z niepełnosprawnym rowerzystą, chłopaki intensywnie sobie coś opowiadają, jednak Kowlak decyduje się noc spędzić z nami. Jedzie nas piątka, wykupujemy więc dodatkowo jedną kuszetkę i przedział jest nasz. To ważne, bo mamy jednak trochę bambetli i jedna z kuszetek staje się półką na bagaże.
Ponieważ są to tanie kuszetki, głównie z nazwy, to kolej zapewnia nam jedynie jednorazowe prześcieradełko, bardziej przypominające całun niż pościel. Ścielimy łóżeczka, wyciągamy śpiwory i lulu. Tylko Kowlak robi na opak, ale w środku nocy marznie i on także przeprasza się ze śpiworem.
DZIEŃ PIERWSZY
Rano jesteśmy w Jeleniej Górze. Nie wszyscy się wyspali, bo Piotrek chrapał donośnie. Sprawdzamy jak nasze rowery przetrwały noc; wszystko jest w porządku. Wyciągamy sprzęty i w drogę, na spotkanie z szóstym członkiem ekipy - drugim Marcinem.
Kilka minut pedałowania i jesteśmy w centrum Jeleniej, tam czeka na nas przyczepa i zaprzyjaźnieni Grzesiek i Marzena, by przetransportować nas do Zgorzelca.
Tradycją już stało się, że produkujemy okolicznościową szprychówkę uwieczniającą naszą eskapadę.
Dołącza do nas Marcin i pakujemy rowery. Podczas krótkiego przejazdu z dworca, okazuje się, że w Agnieszki rowerze tylna piasta daje duży opór. Szukamy czynnego warsztatu rowerowego najpierw w Jeleniej, a potem w Zgorzelcu, ale w sobotę nie jest to łatwe. Wreszcie w Zgorzelcu znajdujemy miłego pana, który ogląda rower Agnieszki. Okazuje się, że piasta „rozkręciła się” i działa trochę tylko piszcząc. Podobna przygoda zdarzyła się nam w drodze do Gdańska, wtedy jednak naprawa trwała dość długo. Przebrani za rowerzystów pozujemy do okolicznościowego zdjęcia: Agnieszka i Kowlak jechali z nami na Pomorze i do Białegostoku, Marcin i Marta jadą z nami w tak długą drogę po raz pierwszy, no i my: Marcin i Piotrek - autorzy zamieszania. Żegna nas Zosia, córka Marcina.
Przekraczamy granicę. Brzmi groźnie, ale dzieje się niezauważalnie. I od razu pojawiają się oznakowania tras rowerowych. Jasno, klarownie - nie trzeba zajmować się nawigowaniem. Mieliśmy taką nadzieję, jednak rzeczywistość jest piękniejsza od wyobrażeń - jedziemy jak po sznurku. Na drogowskazach jest wszystko. Symbol drogi, którą się jedzie - w naszym przypadku to trójkącik z symbolicznie przedstawioną Nysą i Odrą, wzdłuż której jedziemy. Odległość do dwóch najbliżej położonych miejscowości. Oznaczenia kierunku ruchu dla rowerów. Informacja gdzie trasa skręca oraz jak skorzystać z objazdów.
W Görlitz ładnie, cicho i spokojnie. Ptaszki śpiewają, mało ludzi, no sielanka w zasadzie. Po chwili wyjeżdżamy z miasta i jedziemy w stronę Mużakowa lub, jak kto woli, Bad Muskau. Trasa biegnie zgodnie z rzeką, na razie Nysą Łużycką. Czasem wodę widać, czasem nie. Trasa biegnie polem, lasem, wsią - to jednak nie ma znaczenia dla jakości nawierzchni - cały czas praktycznie jest to wyasfaltowana, dość szeroka droga.
Po drodze wyrasta Park Rekreacji. Drewniane domki, egzotyczne zwierzęta i drzewa pomalowane na fioletowo.
A Nysa się wije przepięknie i co jakiś czas, niezbyt długi, pojawiają się elementy infrastruktury rowerowej, w postaci wiat i wyczerpującej informacji o pokonywanej trasie.
Mijamy Rothenburg i jedziemy w stronę Mużakowa, a właściwie droga nas prowadzi w stronę tego miasta.
Zaczyna kropić, więc chowamy się pod jedną z wielu wiat. Deszcz się rozwija, więc my też rozwijamy ubranka ochronne i w drogę.
Przestaje padać, a my wjeżdżamy do Bad Muskau - Mużakowa - Mešto Mužakow. Malownicze miasteczko znane jest głównie z parku w stylu angielskim, wpisanego na listę Unesco. Kiedyś Mużaków tworzył jedno miasto z Łęknicą. Dzisiaj park, mający ponad 700 hektarów powierzchni, podzielony jest granicą państwową. Ponad 500 hektarów jest na terenie Polski, a przez park płynie rzecz jasna Nysa. Obecność Serbołużyczan widać do dzisiaj w nazwach ulic.
Jazda wzdłuż granicy ma tę zaletę, że można wyskoczyć do Polski na kawę. Co prawda jest to kawa na stacji, ale i tak lądujemy w Łęknicy. Jak to na stacji benzynowej, zdobienia są zaskakujące.
Dzień zmierza ku końcowi, a my zwolna zmierzamy ku Forst - naszej dzisiejszej bazy noclegowej.
Forst wita nas zerwanymi mostami i festiwalem róż, który ściągnął do miasteczka rzesze turystów, co oznacza dla nas kłopoty z noclegiem - bo przecież nie mamy żadnych rezerwacji.
Planując noclegi korzystaliśmy z rekomendowanych przez Bett und bike miejsc. To organizacja na stronie której można znaleźć polecane dla rowerzystów miejsca noclegowe. Od eleganckich hoteli po tanie bed and breakfast. Właściciele takich miejsc są przygotowani na klientów z rowerami: mają miejsca na przechowanie rowerów, często są wyposażeni w narzędzia do drobnych napraw i zwykle jest miejsce na wysuszenie mokrej odzieży.
Po około godzinie poszukiwań znajdujemy na obrzeżach Forst ulicę Kwiatową, po ichniemu Blumenstraße; jest już dobrze po dwudziestej pierwszej i zdążyło się ściemnić. Dzwonimy do małego domku z ogródkiem. Cisza, po chwili wyłania się starszy pan. Przez płot krzyczymy, że nocleg i sześć osób, ale my znamy tylko kilka słów po niemiecku, a pan dla odmiany zna wiele słów, ale także po niemiecku. Wreszcie dogadujemy się na migi. Pan wsiada na rower (a jak!), a potem prowadzi nas na miejsce noclegu. A tam samodzielny domek z dwoma oddzielnymi mieszkankami. W każdym kuchnia i łazienka. W jednym mieszkaniu salon i sypialnia na piętrze. Wyciągamy z sakw resztki zapasów jeszcze z Polski i robimy kolację.
A potem pijemy piwo, bo w tym cudnym domku jest też możliwość kupienia piwa, wody i soku w cenach supermarketowych - piwo 70 centów za butelkę. A potem idziemy spać.
Państwo Höer, nasi gospodarze, są przemiłymi ludźmi. Nie dość, że po nocy udzielają noclegu bandzie sześciu rowerzystów i rowerzystek - i to tylko na jedną noc, to jeszcze rano (nie tak znowu rano, bo o 8:30) przywożą nam śniadanie.
Domek ma ładny ogródek, miejsce na drobną biesiadę i schowek na rowery. W sumie pierwszy nocleg nie zabił nas ceną (koszty były zgodne z informacjami na stronie Bett und bike): samo spanie to koszt 20 € na osobę, śniadanie 3 €.
Żegnamy się z gospodarzami, robimy okolicznościowe zdjęcie z frau Höer i w dobrych nastrojach ruszamy w stronę Frankfurtu nad Odrą.
DZIEŃ DRUGI
W nocy trochę padało, jest pochmurno, chłodno i wilgotno. Droga znowu jest urozmaicona - wiedzie przez wsie, lasy, pola. Zbliżamy się do Gubina, kolejnego miasta, które ma podwójną wersję nazwy. Kiedyś było to jedno miasto i nie przecinała go granica państwowa.
Na drodze zrobił się spory ruch; średnia wieku trochę wyższa niż w naszej wycieczce.
Wjeżdżamy do Gubina, a właściwie do Guben. Na wjeździe widać jaką podstawową ofertę mają Polacy dla Niemców.
Samo miasteczko dość senne, mało ludzi, może ze względu na niedzielę. Szukamy miejsca na popas gastronomiczny i kawowy. Po drodze mijamy urokliwą czytelniczą ławeczkę.
Znajdujemy włoską knajpę bodajże o nazwie Venezia. Po konsumpcji pora na dalszą podróż.
Guben jest małym miasteczkiem z mnóstwem kamieniczek i rezydencji. Pierwsze wzmianki o mieście sięgają początków XIII wieku. Te przez nas spotykane są dużo młodsze.
Droga wzdłuż Nysy często wiedzie szczytem wału przeciwpowodziowego, u nas wciąż rzecz nieosiągalna. Okoliczności przyrody nadal bardzo piękne, niemal pocztówkowe. Mijamy ujście Nysy do Odry. Rzeka robi się szersza.
A my zmierzamy do Eisenhüttenstadt i przekraczamy Kanał Odra-Szprewa.
Przy wlocie do miasta znajdujemy pomnik - trochę nie wiadomo czemu tu stoi. Nie jest to pomnik wdzięczności, raczej docenienia ofiary krwi, ewidentnie postawiony Rosjanom przez Rosjan.
Zasiadamy w kawiarni w pobliżu rynku, a może bardziej targu. W restauracji trwa biesiada z muzyką na żywo i śpiewami. Na sali same starsze osoby bawiące się szampańsko i śpiewające chóralnie. My zajmujemy miejsca na zewnątrz. Tym razem kawka i ciacho. Zaczynamy żegnać się z Kowlakiem, który musi być następnego dnia w Warszawie. Kowlak ma do stacji we Frankfurcie około 30 kilometrów. Zdąża na pociąg i potem napisze, że zrobił „życiówkę”.
Też się ruszamy. Po drodze coraz bardziej bajkowo, tym razem widok okraszają puchate owieczki.
Gdzieś przy drodze znajdujemy kolejny dowód na jakość rowerowej infrastruktury. Automat, w którym można kupić dętki różnych rozmiarów i z różnymi zaworami.
Mijamy kolejnych rowerzystów, znowu trochę od nas starszych, tym razem na trójkołowcach.
Jedzie sią nam jakby mozolniej. Jest coraz cieplej i ekipa potrzebuje sjesty. Do Frankurtu mamy jeszcze 20 kilometrów, a Marcie wysiada kolano; dalej jedzie na holu wspierana przez Piotrka.
Droga z wolna zaczyna się wspinać. Te różnice wzniesień szczególnie odczuwają Marta i Piotrek. Wreszcie wdrapujemy się na najwyższe wzniesienie i jazda na dół. Zjazd serpentynami odbywa się z prędkością prawie 50 kilometrów na godzinę. Jeszcze chwila i docieramy do cywilizacji.
We Frankfurcie także szukamy noclegu podążając za rekomendacjami Bett und bike. Jednak nie znajdujemy niczego wolnego. W jednym z miejsc na obrzeżach miasta, pan wychyla się z okna i machając ręką pokazuje, że wolne kwatery są gdzieś tam, przed nami. I rzeczywiście, znajdujemy domki z informacjami o kwaterach. Już w drugim z kolei znajdujemy nocleg, choć nie ma on akredytacji Bett und bike. I tym razem są to dwa oddzielne pokoje, mamy też dla siebie do dyspozycji łazienkę i kuchnię. Miły właściciel pytający ciągle alles clar? pokazuje nam pokoje, otwiera garaż, abyśmy mogli schować rowery i wyjaśnia jak dojechać tramwajem do pobliskiej pizzerii. Korzystamy z informacji i jedziemy na kolację. Wracamy już na piechotę, bo tramwaje przestały kursować. Tym razem nocleg jest bez śniadania, lecz atmosfera tak samo miła jak poprzedniej nocy. Rano pakujemy się, robimy fotkę i jedziemy dalej. Nocleg kosztował nas 22 € od osoby.
DZIEŃ TRZECI
Zaczynamy śniadaniem przy ul. Karola Marksa. Śniadaniownia z dużym wyborem kanapek, sałatek, pieczywa i ciastek. Na ulicy widać sporo osób niepełnosprawnych i dużo małych dzieci. Biesiadujemy trochę i ruszamy.
Droga nadal świetnej jakości. Zastanawiamy się czy trudno będzie wrócić nam do realiów polskich rozwiązań. W ogóle to jest dziwna sprawa. Podróżujemy ledwie 500 metrów od naszego kraju, a jednak po tej stronie rzeki wiele rzeczy jest innych. Milsi, mniej napięci ludzie, pozdrawiający nas na trasie przyjaznym haloo. Czyste i bez dziur ulice, mniejszy i spokojniejszy ruch, no i ta rowerowa infrastruktura.
Kierujemy się w stronę Lebus. Odra robi się coraz większa. Rozlewa się szeroko, a i sama dolina rzeki jest duża. Nadal nie widzimy zbyt wielu osób na rowerach. Tchnie spokojem.
Lebus jest mała mieściną, ale za to ma imponujący szyld.
Droga znowu wiedzie szczytem nasypu, ale też obok. Na nasypie droga jest raczej jednoosobowa, obok nasypu wariant bardziej towarzyski. Jednak monotonia drogi dla niektórych jest nużąca.
Wokoło lasy, łąki, poldery. Robi się coraz upalniej.
Potrzebujemy odpoczynku i robimy przerwę w jednej z wiat, w pobliżu zamniętej restauracji serwującej ryby.
Zaczynają się kanały i pojawiają się łodzie. Po drodze spotykamy ciekawą huśtawkę, część z nas nie odmawia sobie zabawy.
Przyzwyczajamy się już do dobrych oznakowań, ale trafiają się też takie, które bez trudu odczytujemy.
Coraz bliżej cel naszej dzisiejszej podróży - Schwedt. Kluczymy między rozlewiskami. Spotykamy tamy i śluzy. Rzeka jest coraz bardziej uregulowana. Jedziemy wzdłuż prostych jak linijka kanałów. Chcemy już dojechać do celu i zsiąść z rowerów. Ptactwo, widoki po horyzont.
Do Schwedt dojeżdżamy już wieczorem. To co najbardziej zaskakuje to pozamykane pensjonaty. Wszędzie kartki, że po dwudziestej recepcja nieczynna i można dzwonić telefonem do obsługi. Dzwonimy, ale nic z tego. Vis-a-vis hotelu z zamknięta recepcją znajdujemy kwaterę. Gospodyni oferuje nam elegancką dobudówkę: dwa pokoje z kuchnią. Jeszcze szybki rajd do Kauflandu, bo o dwudziestej drugiej zamykają - byliśmy ostatnimi klientami. Robimy kolację, pijemy piwko i idziemy spać. Tym razem nocleg wyniósł nas 14 € na osobę.
DZIEŃ CZWARTY
To nasz ostatni dzień w Niemczech. O poranku opuszcza nas Marcin - potrzebuje wieczorem dojechać do Jeleniej Góry.
A my we czwórkę ruszamy na śniadanie. Schwedt to najbardziej enerdowskie miasto na naszej drodze. Ludzie dużo palą, na ulicach bardziej siermiężnie - wkoło ludzie podobni do nas. Znajdujemy obok poznanego dnia poprzedniego Kauflandu śniadaniownię i jemy śniadanie. A potem już ruszamy w stronę Szczecina.
Pedałujemy z biegiem leniwej Odry i po raz pierwszy napotykamy uprawy warzyw nad samą rzeką.
Robimy ostatni już postój na terenie Niemiec i docieramy do granicy.
Tu intuicja nas zawodzi i gubi nas przyzwyczajenie nabyte w Niemczech. Kusi nas tabliczka z nazwą drogi i ładny asfalt. Jednak to tylko pozory. Asfalt za chwilę się kończy, zaczyna się szuter i wreszcie leśna droga. Szlak Bielika jest tylko dla orłów. Stromizny takie, że zadowoleni byliby amatorzy downhill'u. Kończą się oznaczenia i tracimy jasność jak jechać. Pocieszające, że do Szczecina jest już naprawdę blisko.
Nadal jedziemy wzdłuż Odry. W Moczyłach robimy sobie postój. Niestety nie ma już przyjaznych wiat do odpoczynku. Są za to, adekwatne do trasy, dzieła sztuki.
Nawierzchnia jest już bardzo znajoma i za chwilę pojawia się tablic Szczecin - cel naszej kilkudniowej eskapady.
Jeszcze trochę krążenia, kupno biletów na jutrzejszy pociąg i zajeżdżamy do mieszkania koleżanki Agnieszki - mamy fart, czeka nas darmowy nocleg.
EPILOG
Śpimy długo, choć nie wszyscy - Marcin rano biegnie zwiedzać miasto. Potem, by tradycji stało się zadość, jemy wspólnie śniadanie. I już we trójkę, Agnieszka poszła spotkać się z przyjaciółką, zwiedzamy miasto - na nogach, bez rowerów.
Szczególnie podoba się nam widok z wieży Muzeum Narodowego.
Powrót po rowery i pociąg.
Po szesnastej mamy pociąg do Warszawy. Dzięki wsparciu pana Waldemara i pani Anny z PKP Intercity mamy wagon rowerowy (w rozkładzie go nie ma) i mamy jak wrócić z naszymi maszynami. Wieczorem jesteśmy na Wschodniej.
Marcin wraca do domu. Agnieszka, Marta i Piotrek siadają jeszcze na kawę na dworcu. Gadamy o wycieczce i wreszcie o 23:00 wygania nas SOKista, bo przecież zamykamy.