Rower nam Pomorze
Długość trasy: 398 kilometrów.
Nieoczywiste Wycieczki Rowerowe to także historia przekraczania granic naszych możliwości.
Zaczęliśmy ze Zmianą Organizacji Ruchu – to było nasze pierwsze 100 kilometrów jednego dnia. Potem już sami zorganizowaliśmy wyjazd do Łodzi i Białegostoku. Teraz próbujemy przekroczyć barierę 300 kilometrów. Dajemy sobie na to 24 godziny. Doba jazdy na rowerze, być może najdłuższa doba w naszym rowerowym życiu.
Ruszamy, tradycyjnie już, spod bramy Parku Obwodu Praga AK na Grochowie. Na razie jedziemy tylko we dwóch: Marcin i Piotrek. Jest dziewiąta rano, około dwudziestu stopni, lekki wiaterek, niebo zachmurzone. Dobra pogoda do jazdy. Jedziemy w okolice placu Hallera; tu dołączają Kowlak i Agnieszka, którzy jechali z nami rok temu do Białegostoku. Kolejna osoba – Marek, był z nami w Łodzi,dołącza do nas na skrzyżowaniu Białołęckiej i Płochocińskiej.
Jesteśmy wyekwipowani jak przystało na porządną wyprawę. Sakwy z zapasowymi ubraniami, prowiantem. Każde z nas stosuje trochę inną taktykę. Niektórzy mają kanapki i zapasy płynów, inni planują zapasy uzupełniać podczas podróży. Marek ma jeszcze dodatkowo zamontowany na ramie futerał na telefon i przenośny akumulator do ładowania telefonu.
Jedziemy w stronę Zalewu Zegrzyńskiego, a potem drogą 622 w stronę Nasielska. Planujemy poruszać się głównie po drogach wojewódzkich i robić przerwy co 50 kilometrów. Po pięćdziesięciu kilometrach krótszą, 15 minutową przerwę; po stu kilometrach, dłuższą, półgodzinną.
Z Nasielska ruszamy drogą numer 632, a potem drogą bez numeru prowadzącą w stronę Lubomina i Gąsocina. Generalnie poruszamy się wzdłuż linii kolejowej. Gdyby jednak kierować się drogowskazami, wybór drogi nie byłby oczywisty.
Kierujemy się w stronę Gołotczyzny i dalej Ciechanowa; trudno pomylić drogę, bo z Gołotczyzny wyjeżdżamy na ulicę o nazwie Ciechanowska. Kowlakowi jedzie się coraz trudniej; coś dzieje się z jego tylnym kołem. Po krótkich oględzinach, diagnozujemy, że to coś z piastą. W pewnej chwili nawet z górki rower nie chce się toczyć. Na szczęście Ciechanów już blisko. Zaczynamy poszukiwania serwisu rowerowego. Po konsultacji z napotkanym rowerzystą, trafiamy na Płońską. Jest tu sklep i serwis rowerowy, ale drugą część hangaru, w którym jest sklep, zajmują artykuły przemysłowe. Pan z serwisu rozkręca koło i wyrokuje, że wyrobiły się konusy w piaście. Jednak konusów brak. Są w innym sklepie. Marek wsiada na rower i udaje się na poszukiwania. Po niedługim czasie wraca z konusami. Naprawa koła, wraz z kosztem nabycia konusów, nie przekracza 20 złotych. Gdyby tyle kosztowały naprawy w Warszawie i tak szybko by się odbywały, byłoby cudownie.
Na rynku w Ciechanowie (pl. Jana Pawła II) robimy sobie postój. Wszak zgodnie z naszymi ustaleniami wypada nam tu dłuższy odpoczynek. Humory mamy dobre – awaria została usunięta. Pogoda wyraźnie się poprawiła. Do tej pory chmurne niebo wypogodziło się, świeci piękne słońce, nawet opalamy się trochę. Jest kawa z ekspresu i atmosfera robi się całkiem wakacyjna.
Z Ciechanowa ruszamy w stronę Mławy, drogą 615. Pod Konopkami trafiamy na budowę wiaduktu nad torami kolejowymi i co za tym idzie, na propozycję kilkukilometrowego objazdu. Postanawiamy pokonać teren budowy „wpław” i przez chwilę czujemy się jakbyśmy pokonywali pustynię.
Po pokonaniu torów droga znowu jest miło asfaltowa. I po niedługim czasie wjeżdżamy do Mławy. Nie zatrzymujemy się i kierujemy drogą 544 w stronę Działdowa.
Powoli architektura zaczyna się zmieniać. Coraz więcej starych murowanych domów, wokół jest jakby coraz solidniej. Zostawiamy w tyle mazowiecką małomiasteczkowość, a dostajemy się we władanie bardziej „zachodniego” stylu gospodarowania.
Przed Działdowem mija nas BMW na niemieckich numerach. Z okien wysuwają się ręce z podniesionymi kciukami i słyszymy słowa zachęty do dalszej jazdy. Bardzo to miłe, bo na ogół kierowcy trąbią na nas raczej mało przyjaźnie. W Działdowie robimy kolejny postój. I tym razem zatrzymujemy się na stacji benzynowej. To zabawne, że te samochodowe przybytki są wsparciem dla nas, rowerkowców. Na stacji spotykamy BMW, z którego machano nam po drodze. Okazuje się, że samochodem zainteresowała się policja. Jak dało się usłyszeć z rozmów policjantów i kierowcy, młoda załoga BMW porusza się samochodem na rejestracji innej niż w dowodzie rejestracyjnym. Ciekawi jesteśmy jak skończy się ta przygoda. Kończy się mandatem, zatrzymaniem dowodu rejestracyjnego i puszczeniem wolno inkryminowanego BMW. Powoli się zmierzcha. Jesteśmy mniej więcej w połowie planowanej trasy, około 150. kilometra. Mamy małe opóźnienie w stosunku do planowanego czasu wyprawy.
Ruszamy dalej drogą 542 w stronę Uzdowa. Potem odbijamy w stronę Turzy Wielkiej, by po jakimś czasie wskoczyć na drogę 538 prowadzącą w stronę Żabin. Okolice są coraz piękniejsze, ale robi się całkiem ciemno i niewiele widać. Znowu odbijamy w drogę bez numeru prowadzącą ku Jezioru Zwiniarz. Potem przez Prątnicę i Fijewo dojeżdżamy do Lubawy. Jest około północy, mniej więcej 200. kilometr podróży. Kolejny raz przystanią staje się stacja benzynowa. W zasadzie to powinniśmy chyba podziękować Orlenowi, bo to on najczęściej poi nas i żywi podczas tej wycieczki. Okazuje się, że na stacji można napić się w miarę przyzwoitej kawy, zjeść podgrzewaną bułę (nawet w wersji wegetariańskiej), uzupełnić płyny izotoniczne.
Z Lubawy ruszamy drogą 536 w stronę Iławy. Przez Iławę tylko przemykamy, trochę widząc, a trochę domyślając się obecności pięknych jezior. Za dnia pewnie podziwialibyśmy okolice i posiedzieli na którymś z pomostów, a może nawet zamoczylibyśmy zmęczone nogi w jeziorze. My jednak ruszamy w stronę Susza drogą 521. Szybko orientujemy się, że droga do Susza jest w remoncie. W zasadzie jest wyłączona z ruchu. My decydujemy się jechać nią dalej. Z jednej strony jest bardzo miło, bo jesteśmy sami na drodze, ani jednego samochodu. W ogóle nikt poza nami tą droga się nie porusza. Z drugiej strony drogę co chwila przecina hałda piachu, są całe odcinki gdzie jest zerwany asfalt. Zmuszeni jesteśmy pokonywać głębokie wykopy. I powoli robi się coraz żmudniej. Kręcenie pedałami staje się czymś na kształt mantry. Ciemności powodują, że poruszamy się prawie poza czasem.
Coraz gorzej jedzie się Kowlakowi. Na jednym z przymusowych postojów (kolejne wykopy na drodze) Kowlak proponuje, że zostanie i poleży sobie trochę. Noc wprawdzie ciepła, ale jesteśmy drużyną i nikogo nie zostawiamy.
Zbliżamy się do Susza. Droga poprawia się, pojawiają się też samochody. Zaczyna padać. I robi się coraz mniej przyjemnie. Spośród nas w najlepszej formie jest Marek. Przejechane kilometry jakby nie robiły na nim wrażenia. Wjeżdżamy do Prabut i znowu odpoczynek na stacji benzynowej. Agnieszka i Kowlak nie mają siły dalej jechać. Bardzo potrzebują snu. Jednak nie udaje nam się znaleźć w okolicy żadnej miejscówki do spania. Obsługa stacji też nic nie wie o możliwościach nocowania w Prabutach. Agnieszka i Kowlak decydują się na podróż pociągiem do Malborka i łapanie stamtąd pociągu do Warszawy. Kowlak ma na liczniku 259 kilometrów; oboje z Agnieszką poprawili swoje „życiówki”. Z żalem rozstajemy się z częścią drużyny, robimy sobie pożegnalne zdjęcie i w trzyosobowym składzie ruszamy w stronę Malborka.
Jedziemy drogą 522 przez Mikołajki Pomorskie, Górki; odbijamy w stronę Klecewa, potem przez Stary Targ i Czerwony Dwór dojeżdżamy do granic Malborka. Pada coraz mocniej, Piotrkowi i Marcinowi jazda nie sprawia już w zasadzie żadnej przyjemności. Jest buro i mało optymistycznie.
Wjazd do Malborka jest jakiś taki nijaki. Kocie łby łatane asfaltem, w tle blokasy i nic nie zapowiada obecności sławnego zamku. Dojeżdżamy w okolice warowni i głównie z obowiązku fotografujemy dumę krzyżacką.
Malbork to mniej więcej 290. kilometr naszej wyprawy. Tczew, czyli nasz cząstkowy cel i miejsce dłuższego wypoczynku, jest po drugiej stronie Wisły. Niestety, do Tczewa prowadzi droga krajowa numer 22. Kierowcy rozpędzają się na długiej prostej i w nosie mają utrudzonych rowerzystów. Gdzieś przed samą Wisłą na liczniku Marcina pojawia się liczba 300 kilometrów. Cel naszej wycieczki, przejechanie trzysetki w ciągu doby, został osiągnięty. Marcin od tego momentu traci motywację do dalszej jazdy i - jak mówi - jedzie na autopilocie. Marek jest nadal niezmordowany, Piotrek jedzie już tylko siłą woli.
Z mostu na Wiśle otwiera się ładna panorama na Tczew, z zabytkowym kratownicowym mostem. Jeszcze kilka kilometrów i będziemy mogli się umyć, położyć i rozprostować kości.
Jedziemy do Szpęgawy, kociewskiej wsi pod Tczewem; tam mamy zarezerwowane lokum na odpoczynek. Jeszcze tylko przejazd przez centrum miasta i docieramy do naszego schronienia. Myjemy się i kładziemy na kilka godzin. Wreszcie dłuższa przerwa w jeżdżeniu rowerem. Na razie nie do końca dociera do nas, że osiągnęliśmy cel, jeszcze nie za bardzo potrafimy się cieszyć. Każdy z nas ma na liczniku ponad 320 kilometrów – tyle udało się nam przejechać w ciągu 24 godzin.
Po kilku godzinach snu wybieramy się do Tczewa na obiad. Dołącza do nas Marta, która przyjechała pociągiem z Warszawy. Po obiedzie trochę kręcimy się po mieście i we czwórkę jedziemy do Gdańska. Pada stale, wszystko wokół zachlapane.
Omijamy większe drogi, jedziemy wzdłuż Wisły by potem odbić na Koźliny i Suchy Dąb; potem jedziemy przez Wróblewo. Obok płynie rzeczka, która okazuje się być Motławą - tą samą nad którą tłumy turystów spacerują w Gdańsku. Marek łapie gumę; szybka naprawa i dalej w drogę.
Poruszamy się drogą 226, przecinamy Gdańską siódemkę, i od strony Przejazdowa, drogą 501, wjeżdżamy do Gdańska. Tu mamy zarezerwowany nocleg w Hostelu Happy Seven. Zostawiamy rowery i idziemy coś zjeść. Jednak jesteśmy tak zmęczeni, że kolacja jest krótka i kładziemy się spać. Śpimy do dziewiątej następnego dnia. Wreszcie pupy odpoczywają, kości się prostują, zaczyna być miło.
Hostel Happy Seven wybraliśmy ze względu na położenie blisko centrum i ofertę przechowywania rowerów. Najpierw miła pani w recepcji nie potrafiła odnaleźć rezerwacji, gdy to się udało, okazało się, że rowery można przechować upchnięte na półpiętrze. Ponieważ nie byliśmy jedynymi rowerzystami, rower Marka nocował z nami w pokoju. Jak na warunki hostelowe było całkiem przyzwoicie, choć drogo. W cenie pościel, ręcznik, wi-fi, podłe śniadanie. W każdym pokoju zamykane na klucz szafki dla każdego mieszkańca. My nocowaliśmy z miłym obcokrajowcem, który wybył na noc, a po balandze położył się spać o szóstej rano. Był trochę wkurzony, gdy zaczęliśmy się zbierać do wstawania, gdy on spał zaledwie trzy godziny. Hostel położony jest na małej uliczce, w urokliwej kamieniczce.
Kręcimy się trochę w okolicach Długiego Targu. Jest niedziela, mnóstwo turystów, z rowerami trudno się przecisnąć. Przejeżdżamy obok Bazyliki Mariackiej, Marcina fascynuje wielki żuraw nad Motławą.
Uliczki wokół Długiego Targu dają obraz, jak Gdańsk wyglądał kilkaset lat temu. Ta część miasta nazywa się Główne Miasto i pewnie historycznie stąd właśnie rozrastał się Gdańsk.
Gdańsk jest uznawany za najbardziej rowerowe miasto w Polsce. Nawet w zabytkowym centrum widać dbałość o rowerową infrastrukturę i myślenie o ułatwieniach w ruchu rowerowym.
Mijamy stocznię i kierujemy się w stronę morza, jadąc wzdłuż drogi 468. Praktycznie cały czas jedziemy drogą dla rowerów. Wspaniała jest ta ciągłość w trasach rowerowych. Daje to płynność jazdy, bezpieczeństwo. Czujemy, że władze miasta myślą o rowerzystach. Po drodze mijamy stację rowerową Tarczyn. Rozdają za darmo soki i (również za darmo) robią prosty przegląd roweru.
Na wysokości Brzeźna dojeżdżamy nad samo morze. Tu też widać dbałość i infrastrukturę. Zadziwia nas rowerowe rondo; nigdy takiego nie widzieliśmy na żywo. Są zadaszone stojaki rowerowe. Całe mnóstwo rowerów do wypożyczenia. Jednoosobowe, dwu, cztero. Można też wypożyczyć rower z przyczepką.
Wzdłuż wybrzeża jedziemy w stronę Sopotu. Droga jest elegancka, asfaltowa, zachęcająca tłumy rowerzystów do przemieszczania się. Im bliżej Sopotu tym gorsza droga. Nawierzchnia słabsza, znika infrastruktura, oznakowań coraz mniej. Jest za to sławne w całej Polsce ograniczenie prędkości rowerów do 10 kilometrów na godzinę. Aż wreszcie droga niespodziewanie kończy się na plaży. A my po schodach wpychamy rowery na klif, na szczęście obok stopni są rynny.
Znowu zjeżdżamy nad morze na wysokości Parku Północnego i po chwili jesteśmy na granicy Gdyni. Pojawiają się, charakterystyczne dla architektury gdyńskiej, zaokrąglone domy. Mijamy też salon Electry – producenta stylowych rowerów: od miejskich amsterdamów, poprzez szosowe rowery, aż po cruisery.
Przejeżdżamy przez Wzgórze Świętego Maksymiliana, z pięknymi widokami na morze i znowu jesteśmy na plaży, w okolicy skweru Kościuszki. Moczymy nogi, woda zaskakująco ciepła. Machamy morzu na pożegnanie i jedziemy na dworzec.
Do Warszawy wracamy pociągiem Kolei Mazowieckich. Wypasiony piętrowy pociąg, z dwoma wagonami do przewozu rowerów, z mobilnym i stacjonarnym barem. I w dodatku tanio. To wszystko powoduje, że chętnych do podróżowania jest dużo. W pociągu poznajemy pana Krzysztofa z żoną. Tak na oko sześćdziesięcioletni podróżują z rowerami po Polsce. Tym razem jadą pociągiem do Warszawy, a stamtąd do Kazimierza Dolnego. Mają ze sobą namiot, sprzęt biwakowy, są przygotowani na wszelkie okazje. Po kilku godzinach - około północy - jesteśmy w Warszawie. Teraz dociera do nas, że pierwszy raz w życiu przejechaliśmy ponad 300 kilometrów na raz.