Wschodni Front / Rower Relacji Warszawa Białystok
Długość trasy: 217 kilometrów.
Nikt z nas do tej pory nie przejechał jednego dnia 200 kilometrów. Bardzo chcemy by się nam udało. Ruszamy na Białystok.
Stało się! Po długim oczekiwaniu wreszcie jedziemy. Dzisiaj jest ten dzień!
W efekcie wyrusza nas czwórka. Marcin i Piotrek (rzecz jasna) oraz Agnieszka i Kowlak. Kowlak był naszym przewodnikiem podczas wycieczki do Łodzi, a także pilotował nas podczas naszej wyprawy na Łódzką Masę Krytyczną. Agnieszka jest koleżanką Kowlaka z czasów, gdy obydwoje pracowali w Głównej Kwaterze ZHP.
Humory nam dopisują, pogoda cudna, pora wczesna, czyli idealne warunki do jazdy.
Jedziemy do Węzła Marsa, potem chwilę Żołnierską i skręcamy w stronę Zielonki. Dalej drogą 634 do Wołomina. W mniejszych miastach przestrzeń jest bardziej poukładana i ponazywana. Z Wołomina - mijając Mięse, Kury i Sulejów – dojeżdżamy do Jadowa; oczywiście Szosą Jadowską.
Za Jadowem wskakujemy na krajową pięćdziesiątkę i nią jedziemy w stronę Łochowa. Samochodów niezbyt wiele, jedzie się całkiem bezpiecznie i przyjemnie. Oczywiście, miło byłoby jechać polnymi drogami, ale priorytetem jest przejechać 200 kilometrów w ciągu jednego dnia. Bo skoro mogliśmy przejechać sto kilometrów, to czemu nie dwieście?
W okolicach Łochowa robimy pierwszy postój: siku, batony, napoje izotoniczne, czekinowanie na fejsie. Ciekawych nazw coraz więcej. Najpierw natykamy się na Rondo Napolena i Szlak Napoleoński. Nie wiemy tylko czy Napoleon tędy szedł na Moskwę czy pokonany wracał. Potem taka nazwa: Legia. Znajoma, a jakże, ale rzadko widywana w tej odległości od Warszawy. I na deser Wilczogęby.
Okoliczności przyrody robią się coraz piękniejsze, to znak, że zbliżamy się coraz bardziej do Bugu. Nie my jedni podróżujemy na rowerach, przedstawicielka lokalesów porusza się z gracją, mimo coraz większego upału. Ale nikt nie ma tak ładnie napisane Łódź jak Kowlak.
Jedziemy nadal krajową pięćdziesiątką w stronę Sadownego. Z jednej strony robi się coraz bardziej patriotycznie, wszak jesteśmy w pobliżu Stoczka, z drugiej coraz bardziej nadbużańsko.
Gdzieś po drodze przerwa, znów na stacji benzynowej.
I kolejne zdjęcie do kolekcji „Gustowne ozdoby w służbie przemysłu paliwowego”.
Dojeżdżamy do Sadownego, a tam wita nas gigantyczne dzieło księdza kanonika Stanisława Obłozy. Kościół dostojny, a w jego otoczeniu stoi pomnik ks. Jerzego Popiełuszki.
Przekraczamy Bug pod Brokiem i jedziemy w stronę Małkini ulicą Małkińską (jasna sprawa), która jest częścią drogi 694. Droga wiedzie wzdłuż Bugu serwując bardzo ładne widoki. Wskoczyłoby się do wody, tym bardziej, że upał daje czadu.
A po drodze trafiamy na rzeczki, o wdzięcznych nazwach, wpadające do Bugu.
W Małkini posilamy się pod pomnikiem Piłsudskiego i z nową energią posuwamy się dalej.
Małkinia sprawia wrażenie, jakby dziewiętnastowieczna wioseczka wkomponowała się w przedmieścia, a te z kolei dotknęła choroba wielkomiejskich ambicji. Tak więc drewniane chałupki stoją pośród murowanych klocków, wokół kebab, pizza i markety.
Żegnamy Małkinię i jedziemy w stronę Czyżewa. Zboże po horyzont, boćki w gniazdach i Zuzela. To ani imię żeńskie, ani instrument. To miejsce narodzin prymasa Stefana Wyszyńskiego.
Zbliżamy się do granicy województw mazowieckiego i podlaskiego. Po drodze mijamy rodzaj drzewa wisielców, tyle że na gałęziach wiszą zwłoki naszej cywilizacji. Tabliczki głoszą: „Czy chcesz...mieć taki LAS!”.
Skręcamy na drogę krajową 63 do Czyżewa. Miasto wita nas odważną koncepcją zabudowy rynku. Odwaga to jedyna wartość architektury tego miejsca.
Z Czyżewa kierujemy się do Wysokiego Mazowieckiego. Tam czekają na nas Małgosia i Joasia, które były z nami na wycieczce w Łodzi. Z Wysokiego, już w zrównoważonym dżenderowo składzie, jedziemy drogą 678 do Białegostoku.
Z nieba leje się żar coraz większy, ale on nie jest tak uciążliwy, jak chamscy kierowcy płci obojga. Przestaliśmy już liczyć ile razy ktoś na nas trąbił, a także ile głupich odzywek poleciało w naszą stronę. Jak śpiewa Dezerter „Nikt nie panuje już nad sytuacją / To dzikie miasto, to jest wschodni front”. Na szczycie listy przebojów naszej wycieczki znajdują się takie perełki: - A podatek drogowy zapłaciliście? - tak jakby drogi w Polsce budowali z podatku drogowego. - Jak jedziecie? Gęsiego jechać! - i przy okazji straszenie koneksjami w Policji. I ewidentnie numer jeden dziadostwa: z jezdni zganiał nas pan z rowerem napędzanym spalinowym silniczkiem. Przykre, że tak piękne tereny bywają zamieszkałe przez tak niepiękne indywidua.
Za Wysokiem Mazowieckiem pagórków robi się coraz więcej. Raz w górę – z mozołem, raz w dół – ze świstem w uszach zbliżamy się coraz bardziej do celu naszej podróży.
Białystok jest już na wyciągnięcie ręki. Pierwsza 200 kilometrów na liczniku ma Agnieszka; ona i Kowlak przyjechali na miejsce zbiórki z okolic Placu Hallera, więc na starcie mieli kilka kilometrów więcej.
Miasto wita nas rozkopami, ekranami dźwiękoszczelnymi i jest jakieś takie samochodowe, jakby nie dla ludzi. Jednak radość jest wielka. Osiągnęliśmy cel w zaplanowanym czasie.
Do pociągu mamy niewiele czasu. Spieszymy się i na stację wpadamy 20 minut przed odjazdem.
Dzielimy się: część stoi po bilety, część kupuje coś do zjedzenia, ktoś inny pilnuje rowerów. Tym razem podstawiają zamówiony wcześniej wagon rowerowy (w Łodzi to nie wyszło); pan z PKP w Warszawie spisał się na medal.
Siadamy zmęczeni, pociąg rusza, a do nas dociera, że trasa Warszawa – Białystok jest nasza. Zrobiliśmy to!