Wiosną w Wenecji
Długość trasy: 69 kilometrów.
Naszym celem są dzisiaj Falenty. Niezbyt wiadomo z jakiego powodu je wybieramy. Niemniej alibi nieoczywistości zupełnie wystarcza nam za uzasadnienie.
Na drugą stronę Wisły przedostajemy się Mostem Poniatowskiego. Potem, nadal nigdzie nie skręcając, jedziemy Alejami Jerozolimskimi. Po słonecznej pogodzie z dnia poprzedniego nie zostaje ani śladu. Nie pada i jedzie się całkiem dobrze, jednak obaj mamy rękawiczki z długimi palcami – taka to i wiosna.
Za Łopuszańską wjeżdżamy w Jutrzenki, małą uliczkę równoległą do Alej. Przejeżdżamy przez Salomeę, obecnie część Dzielnicy Włochy (podobno biorącą nazwę od właściciela gruntów, Jana zwanego Włochem). Nie wiemy skąd pochodzi urokliwa nazwa Salomea, może Włoch miał wybrankę o takim imieniu?
Wiaduktem na Rebusowej przeprawiamy się przez S2. Okolica wygląda tak, jakby spełnił się sen warszawskiego inżyniera ruchu. Miasto jest dla samochodów, dla pieszych co najwyżej kładka.
Po minięciu obwodnicy jesteśmy już w Raszynie. Słowikowskiego dojeżdżamy do Godebskiego. Patron ulicy i bohater Bitwy Warszawskiej został uhonorowany pomnikiem.
Godebskiego prowadzi nas do pierwszego dzisiaj zaskoczenia – do Raszyńskiego Rynku. Już kiedyś przeżyliśmy szok, gdy okazało się, że Raszyn nie jest tylko przelotową drogą, ale ma ładne stawy i tereny zielone. Teraz okazuje się, że nie tylko ma/miał rynek, ale też kilka zabytkowych budynków. Jak widać Raszyn ma wiele twarzy.
Żeby jednak nie było tak cudownie, zabytkowe budynki są raczej w mizernym stanie. A poza tym w centrum Raszyna króluje baner. I on do reszty szpeci okolicę.
Zachęceni reklamą Hotelu Venecia Palace zmieniamy plany i zamiast do Falent jedziemy do Michałowic. To już drugi raz z rzędu, gdy kusi nas to włoskie miasto. Mijamy Staw Puchalski i oddalamy się od Alei Krakowskiej. Tu, w nieoczywistym sąsiedztwie, występują rezerwat przyrody i wszechobecne reklamy.
Ulicą - a jakże - Centralną, jedziemy w stronę Puchał. Okolica raczej nie zwiastuje obecności weneckiego pałacu. Raczej tu brzydko. Blisko jednej z okolicznych hurtowni, spotykamy kameralny plac zabaw połączony z maryjną kapliczką. Widok z lekka surrealistyczny.
Ulica Centralna zamienia się w plac budowy. Wokół pełno wykopów, piętrzą się hałdy piachu – powstaje tu kolejny odcinek S8. A Veneci nadal nie widać. Nagle hotel wyłania się w całej okazałości.
Wjeżdżamy przez łuk triumfalny zdobiony główkami z inicjałami; spekulujemy, że to może podobizny właścicieli.
Woda w stawie lekko podśmiarduje. Efektowne jezioro nadaje klimat całości, a wielość rzeźb podkreśla nastrój miejsca.
Gondola samotnie cumuje pod namiotem, a Venecia Palace pyszni się swą dostojnością.
Cytując bajkę „Wędrówki Pyzy” można powiedzieć: „ A jeszcze nam zada elegancji, szyku, armatka – pukawka oraz pięć koników”. Oddalamy się odprowadzani wzrokiem pana ochroniarza.
Wracamy do Alei Krakowskiej, przecinamy ją i ulicą Hrabską jedziemy w stronę Falent. Instytut Technologiczno-Przyrodniczy mieści się w zabytkowym pałacu, tak na oko XIX-to wiecznym. Teren można zwiedzać i przy okazji trafić do największego w Polsce archiwum dokumentacji torfowych.
Falenty to dość dziwne miejsce. Miejscowość otoczona stawami, z ośrodkami szkoleniowymi, nowymi osiedlami i widokami rodem z mazowieckiej wsi. A wszystko to w odległości 20 kilometrów w linii prostej od centrum Warszawy.
Przez Nowe Falenty jedziemy do Janczewic i dalej do Lesznowoli. Wszędzie budują się nowe osiedla, które powstają pośrodku niczego i niepołączone z niczym.
Trafiają się takie perełki jak zakład kowalstwa artystycznego, czy wytwórnia kostki brukowej.
Gdzieś w okolicach Lesznowoli poraża nas brzydota kolejnego osiedla zbudowanego pośrodku pola.
Z Lesznowoli, drogą 721 jedziemy do Piaseczna, skręcamy w Puławską i jedziemy w stronę Warszawy. Obiecujemy sobie nie fotografować już żadnych architektonicznych atrakcji. Jednak nie dajemy rady, gdy w Piasecznie widzimy centrum handlowe Fashion House. Powala nas rozmach architektoniczny przywodzący śmiałe plany Jana Zamoyskiego.
Za Auchan w Piasecznie skręcamy w Geodetów, a potem w Wilanowską i przez Kierszek wjeżdżamy do Lasu Kabackiego. Tłum ludzi biega, chodzi, jeździ po lesie. Rekreacja pełną gębą. Ale i przyroda już się budzi i nieśmiało sygnalizuje, jak tu będzie pięknie w maju.
Wyjeżdżamy z Lasu na Stryjeńskich i Przy Bażantarni dojeżdżamy do Nowoursynowskiej. Na tym odcinku to malutka uliczka z brukiem pamiętającym czasy przedwojenne. Mijamy zakład hodowli koni i wjeżdżamy w Kokosową.
Dalej jedziemy Orszady, która na tym odcinku malowniczo biegnie po skarpie. To nam uświadamia, że Ursynów kiedyś musiał być miejscowością nadrzeczną.
Znowu lądujemy na Nowoursynowskiej, która stała się nagle kilkupasmową, przelotową ulicą. Naszą uwagę zwraca punkt rowerowy na stacji benzynowej. Zatrzymujemy się, bo stacje paliw to często nasi kawowi sprzymierzeńcy. Punkt obiecuje możliwość umycia roweru, napompowania kół i dostęp do kluczy na stacji. Z tych obietnic nie pozostaje wiele. Szlauch nie ma końcówki, kompresor ma zepsutą końcówkę, o klucze już nie pytamy.
Dolinką Służewiecką i Sikorskiego dojeżdżamy do Sobieskiego, a potem jedziemy w górę Spacerową. Jest tu elegancko wymalowany pas rowerowy.
Od pl. Unii jedziemy nową drogą dla rowerów wzdłuż Szucha. Droga zaczyna się dość dziwnie i dość nieoczekiwanie kończy; początek i koniec nie są skomunikowane z niczym.
Ujazdowskimi i Poniatowskim wracamy do domu.