Czasem słońce, czasem śnieg. Dom z Bali
Długość trasy: 74 kilometry.
Tytułów dla dzisiejszej wycieczki mogłoby być sporo: dzień straty, dzień odzyskiwania; plastic is fantastic; piesze wycieczki rowerowe. Ale po kolei.
Ruszamy w stronę Otwocka. Jedziemy Grenadierów i skracamy sobie trasę przez osiedle Majdańska. Po nocy został lekki chłodek i gdzieniegdzie widać pozamarzane ślady nocy. I na takiej lśniącej lodem powierzchni obaj się wywracamy. Najpierw Marcin - wchodząc w zakręt, potem Piotrek – podcięty przez Marcina. Jesteśmy cali, prędkość była niewielka, ale zanotowaliśmy straty. Marcina licznik zgubił przyciski – w sumie trzy. Szukamy, ale odnajdujemy tylko jeden i w dodatku jakoś nie chce pasować. Trudno się mówi i jedziemy dalej. Staramy się od tej pory trzymać większych dróg, bardziej rozjeżdżonych.
Zagójską i Łukowską docieramy w okolice Grochowskiej, a potem z Płowieckiej skręcamy w Widoczną. Jednak nikt tu dzisiaj nie posprzątał i na jezdni jest warstwa śniegu. Pomni niedawnej przygody, dalej jedziemy wzdłuż torów.
Mijamy Falenicę, Józefów, Świder i wjeżdżamy do Otwocka. Na dworcu w Otwocku mamy spotkać się z Martą, która pojedzie razem z nami do Celestynowa.
Chwilę czekamy na dworcu. Przy okazji oglądamy tablicę wmurowaną w rocznicę elektryfikacji linii otwockiej.
Na dworcu jest zimno, drzwi się nie domykają, wiatr hula po hali. Zauważamy coś jeszcze, kolejne odkrycie, mimo wielu bytności w Otwocku, drewniany sufit. Wyraźnie nadaje dostojeństwa temu dosyć przaśnemu wnętrzu.
Przyjeżdża Marta i za chwilę już razem ruszamy w dalszą podróż.
Ulicą Armii Krajowej dojeżdżamy do Starej Wsi. Potem przez Dąbrówkę wjeżdżamy do Celestynowa. Jedziemy do znajomych Piotrka by obejrzeć ich nowy dom – cały z drewna. Skręcamy w Radzińską pokrytą trylinką i Piotrek łapie gumę. Obręcz koła wybrzuszyła się i nie trzyma opony. Felga przetarła się od hamulców v-brake, a Piotrek nie zadbał o to by zmienić koło odpowiednio wcześniej. Piotrek gwałtownie spieszony pcha rower; na szczęście dom Agnieszki i Arka jest już niedaleko.
Dom stoi pod lasem i póki co sąsiedzi są dosyć daleko.
Arek i Agnieszka wymyślili sobie dom z bali, całkowicie z drewna. Zbudowany bez użycia gwoździ.
Mimo tego, a może właśnie z tego powodu w domu jest bardzo ciepło. Temperaturę zapewnia piękny, kamienny, trzytonowy piec i ogrzewanie podłogowe. Piec rozgrzewa się powoli, ale potem równie powoli oddaje ciepło. Namawiamy gospodarzy by postawili wokół pieca ławeczki, bo i tak goście będą się do niego przytulać.
Dom wymaga jeszcze wykończenia, ale już teraz da się w nim mieszkać, choć warunki są nieco spartańskie.
Agnieszka i Arek przygotowali królewskie śniadanie, efekt jest taki, że nie chce się nam wychodzić na zewnątrz.
Arek jest tak uprzejmy, że odwozi Martę na stację w Celestynowie, na pociąg do Warszawy. A Marcin i Piotrek (na rowerze Marty), ruszają do Warszawy. A na dworze śnieg, zawierucha i ogólnie mało przyjaźnie.
Wracamy w stronę Warszawy wzdłuż torów w warunkach dziwnych dość. Pogoda ma regularny cykl: słońce, pochmurność granatowa, zamieć śnieżna i od nowa. Naliczyliśmy co najmniej cztery takie cykle. Wpadliśmy chyba w jakąś anomalię pogodową.
W Aninie zatrzymuje nas fabryka Szpotańskiego, a w zasadzie ruiny fabryki. Teraz będzie tu galeria handlowa, zachowująca część zabudowy fabrycznej. Trochę szkoda miejsca, choć z drugiej strony, to może jedyny sposób by bryła fabryki choć w części przetrwała.
Jeszcze kilka kilometrów jazdy i jesteśmy w okolicach Ronda Wiatraczna. Marcin postanawia wrócić na miejsce porannej wywrotki i poszukać resztek licznika. Wracamy, klękamy na chodniku i znajdujemy zagubione przyciski. Hurra, licznik przynajmniej w części będzie sprawny. Podniesieni na duchu sukcesem wracamy do domu.
P.S. Arek niesprawny rower Piotrka, z wrodzoną sobie uprzejmością, odwiózł samochodem do serwisu w Warszawie.