Smyczym śladem
Długość trasy: 71 kilometrów.
Tak jak lubimy, jedziemy bez celu - celem jest jeżdżenie samo w sobie. Tydzień wcześniej były kominy, dzisiaj jest rzeka i las.
Zainspirowani wycieczką zaprzyjaźnionej Rowerowawy, ruszamy w stronę Tarchomina. Jagiellońską przecinamy Pragę, a potem zjeżdżamy na wał nad Wisłą. Całkiem niechcący omijamy kładkę rowerową na Żeraniu, jednak byliśmy tu kiedyś i zaświadczamy, że jest ona ładna i pożyteczna.
Na wysokości Sprawnej napotykamy na coś w rodzaju plaży z urządzeniami do rekreacji dla dzieci. To chyba ta „sławna” inwestycja z budżetu partycypacyjnego, budząca kontrowersje wśród mieszkańców Białołęki. Trudno nam oceniać sytuację, widzimy jednak, że boisko do siatkówki plażowej jest wykorzystywane jako psi szalet.
Nie jesteśmy jedynymi amatorami porannych niedzielnych wycieczek. Szczytem wału dziarsko podąża spieszony wędrowiec. Na wysokości pałacu w Jabłonnie okrywamy furtkę prowadzącą wprost do pałacowego parku. Parę lat temu ją przeoczyliśmy i jechaliśmy przez jakieś krzaczory.
Na 532. kilometrze Wisły zatrzymujemy się obok niemieckich umocnień z czasów II wojny światowej. To kawał betonu gdzie zorganizowano stanowisko karabinu maszynowego. Tylko nie rozumiemy czemu niemiecki eksponat jest na szlaku „Polski Walczącej”, skoro z Niemcami walczyli żołnierze Armii Czerwonej oraz żołnierze Armii Berlinga? Jako rodzaj pojednania, ale też dziejowej ironii, odczytujemy obecność naszych rowerów – holenderskiego i niemieckiego, „zdobywających” stanowisko obronne usytuowane na polskim wale.
Na wysokości Rezerwatu Jabłonna, zjeżdżamy z wału w stronę Rajszewa. Miejsce charakterystyczne, bo droga odbija obok wiaty wypoczynkowej – tak przynajmniej stoi napisane na mapie. Napotkany obiekt odbiega znacznie od naszego rozumienia słowa wypoczynek, a nazwa wiata jest nieco na wyrost. Dogania nas rowerzysta, chwilę temu minięty; zsiada z roweru, patrzy na wiatę i zawraca nie odpoczywając – coś go chyba zbrzydziło. A my jedziemy w rzadki lasek ścieżyną o nazwie Mazowiecka.
To co lubimy obaj na Mazowszu to ślady z czasów minionych. Takie artefakty są jak teleporty, dzięki którym można przenieść się w miejsca niezmienione czasem przez stulecia - tak jak domek stojący na skraju rezerwatu. A obok, całkiem współczesna, gminna tablica ogłoszeń, i jeszcze bardziej współczesna asfaltowa droga wśród drzew.
Przecinamy drogę numer 630, będącą przedłużeniem naszej warszawskiej Modlińskiej i wjeżdżamy w chotomowskie lasy.
Ładujemy się w błotnisto-obleśną czarną drogę. Po drodze odnajdujemy kolejny znak szlaku „Polski Walczącej”, jednak nie zachęca nas to do zmiany kierunku jazdy.
Zatrzymuje nas za to linia kolejowa – co by tu dalej zrobić? Marcin odmawia przenoszenia roweru przez nasyp; szukamy bardziej cywilizowanego przejścia w okolicy stacji Chotomów.
Każdy ma jakąś ulubioną drogę i sposób przemieszczania, my twardo pozostajemy wielbicielami rowerstwa pomimo kolejnych pokus.
W nagrodę za wytrwałość otrzymujemy zagadkę wykutą nad drzwiami jednego z domostw. Tekst brzmi jak modlitwa, okazuje się być fraszką Jana Kochanowskiego.
A dalszy przejazd przez Dąbrowę Chotomowską przynosi jeszcze jedno nieoczywiste połączenie, czyli związek Bałtyku z Mazowszem.
Tak sobie popylamy niespiesznie i rośnie w nas potrzeba kawy i ciepła, bo zima wprawdzie marna, ale temperatura takoż marnej jakości, bo około 3°C. Zatem do Legionowa wiedzie droga, gdzie cywilizacja umieściła Green Caffè Nero. W alei Legionów, rzecz jasna w Legionowie, na drodze dla rowerów Marcin wypatruje ciekawy symbol bicykla. Radujemy się, że wokół Warszawy zwiększa się sieć dróg przyjaznych wielbicielom rowerstwa. Jednak radość nie trwa długo, bo droga tak samo nagle się kończy, jak się zaczęła.
Nieco dalej napotykamy innowacyjne oznakowanie - podwójna linia ciągła biegnie przez środek przejazdu dla rowerzystów. Czyli nie można tu przejeżdżać?
Dopadamy kawiarni, posilamy się, pijemy, ogrzewamy, rozleniwiamy się... wychodzimy.
Przez Bukowiec, Choszczówkę i Białołękę Dworską zmierzamy w stronę Żerania.
W Choszczówce kolejny teleport. Stara willa, pewnie z lat dwudziestych XX wieku z resztkami ogrodzenia, chyba jeszcze ze sto lat starszymi.
Cały czas wzdłuż torów, wjeżdżamy w Marywilską, mijamy kanał Żerański, dojeżdżamy do Mostu Grota i przejeżdżamy przez Bródno obok obu cmentarzy.
Mijamy Dworzec Wileński, machamy tramwajowi Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – wszak dziś 28. finał – i rozjeżdżamy się do domów.
A jeszcze rok wydawało się, że 27. finał może być ostatnim w historii Orkiestry.