Draśnięci pazurem odległości
Długość trasy: 133 kilometry.
W dobie pandemii jest w nas potrzeba pożądanego przewentylowania płuc, a i nasze rowery potrzebują dłuższego przetarcia. Włocławek zatem wydaje się być dobrą destynacją.
Dworzec Wschodni jest interesujący architektonicznie, ale jako miejsce pobytu nie jest specjalnie ciekawy. Powabu stacji nie dodaje też pora – jesteśmy tu o świcie, a w zasadzie w nocy, bo około piątej; na dworze mrok, ludzie średnio obudzeni, ale całkiem licznie zgromadzeni. Wsiadamy w pociąg, bo tym razem cel podróży zamierzamy dość szybko osiągnąć, a w stronę Warszawy ruszymy na kołach.
W pociągu Dart co prawda są haki, a jak wiadomo Rower to nie płaszcz, nie wieszaj go. Jednak jest na tyle dużo miejsca, że spokojnie możemy rowery postawić. Nadal nie rozumiemy czemu jakiś geniusz chce je wieszać. Ciekawe, że nikt nie wpadł jeszcze na wieszanie walizek, w pociągach na pewno zrobiło by się bardziej malowniczo.
W pociągu sennie. Wraz z porankiem, za oknem pojawiają się ciekawe zjawiska przyrodnicze.
Włocławek wita nas godnie: sztuką użytkową i rowerem publicznym – jakby specjalnie przygotowywał się na nasz przyjazd.
Najciekawsze, że rower wyposażony jest w fotelik do przewozu dzieci; może oni tu mają takie fajne zestawy do wypożyczania? Przy stacji jest tych rowerów więcej, a dzieciowa estetyka jest obowiązująca tak w nazwie jak i szacie graficznej.
Przy dworcu jest nawet kawałek infrastruktury, więc godnie i wygodnie docieramy do miejskich ogrodów, a potem jedziemy w stronę Wisły.
Po drodze mijamy Czarny Spichrz, który powstał w XVIII wieku by przechowywać w nim zboże.
A nad Wisłą malowniczo i nieco teatralnie. Mgły snują się jakby były zawieszone przez artystę wielkoluda. Słupy mgły zwieszają się z chmur wprost do wody.
Nie da się przejechać przez Włocławek nie zaciągając na ulicę Fabryczną. Miłosny wątek piosenki Kobranocki niestety nie przydaje ulicy uroku. Z jednej strony jest mur fabryki Delecty, z drugiej kilka domów i garaże. Może to i lepiej, że podmiot liryczny piosenki poprzestał na platonicznym uczuciu.
Być może nieprzypadkowo, w pobliżu Fabrycznej, nad rzeczką Zgłowiączką usytuowano mostek zakochanych, oczywiście obowiązkowo wyposażony w dużą liczbę kłódek, w większości pordzewiałych.
Na drugą stronę Wisły przejeżdżamy pięknym stalowym mostem.
Za plecami zostawiamy główną część miasta.
Już po drugiej stronie rzeki kierujemy się w stronę Zarzeczewa. Włocławek widziany z wiślanej skarpy wygląda miło, szkoda tylko, że nie udało się nam napić kawy. Dystans przejechany co prawda mały, ale wycieczka trwa już kilka godzin.
W Zarzeczewie ośrodek doradztwa rolniczego skrywa dwór z 1906 roku. A niżej, natrafiamy na marinę nad Zatoką Zarzeczewo – uformowaną przez Chełmiczankę i Betlewiankę.
Napotkani mili rowerowcy, odziani w obcisłe i siedzący na gravelach, mają dla nas sprzeczne informacje. Jeden mówi, że okolica malownicza, ładna, drugi, że hardkor i wyzwanie. Może zresztą to nie są sprzeczne informacje? Uroda miejsca potwierdza się. Natrafiamy na mostek, drogę przez środek ni to wąwozu czy jaru, a w dole widać Wisłę, albo właśnie rzeczoną zatokę.
Ścieżynka robi się coraz bardziej urwista, pagóraski mają po kilkadziesiąt metrów, a nasze rowery mają kłopot z pokonaniem stromizn, zatem i my mamy kłopot. Oczywiście doceniamy okoliczności przyrody i takie tam.
Nie pomaga nam beznadziejne oznakowanie szlaku. Część znaków jest dobrze ukryta, na żadnym nie przeczytamy dokąd droga prowadzi. Tęsknimy za oznakowaniem niemieckich szlaków, gdy jechaliśmy wzdłuż piastowskich rzek: Nysy i Odry.
Wydostajemy się wreszcie na jakiś szuterek, a potem też asfalt, zostawiamy górki za sobą i jedziemy, z nadzieją na kawę, w stronę Dobrzynia.
Trasę do Dobrzynia znaczą wiatraki. Te skrzydlate kolosy kręcą łopatami nawet przy niewielkim wietrze. Pogoda jest ładna, świeci słoneczko, zefirek chłodzi nasze skronie, jest przecudnie – atmosfera wakacyjna, a to już przecież niemal jesień.
O Dobrzyniu nie ma mamy za wiele do powiedzenia. Kawy nie ma, jest kebab. U Ahmeda. Mimo podobieństwa nazwy, kebaba nie zjedliśmy – mięso zostawiamy bardziej spragnionym. Był spożywczak, a w nim artykuły zgodne z nazwą. Nabywamy kilka i po krótkiej przerwie jedziemy dalej.
Płock wita nas witaczem i drogą dla rowerów; na początku jest ładny asafalt, który szybko zastępuje kostka, ale nie marudzimy.
Potem coś się dzieje z infrastrukturą i przy moście zanika. W zasadzie, to nie wiemy jak interpretować zakaz ruchu rowerem dotyczy chodnika, pojawiający się na gwałtownie urywającej się drodze dla rowerów. Intuicja podpowiada, że interpretacja nie nadaje się do druku.
Płocczanie mają rower publiczny, widać że obsługiwany przez Nextbike. Operatorem włocławskiego jest konsorcjum firm Orange i Roovee.
Natrafiamy na cmentarz ewangelicki i rogatki, zwane dobrzyńskimi.
A za rogatkami wyłania się zamczysko. Nie, to gigantyczny kościół mariawicki. Starokatolicka katedra mariawicka została wybudowana w latach 1911-1914. Postawiona w stylu neogotyckim. Mimo, że ma status zabytku jest mocno podupadła. Widać, że mariawici mają mniej pieniędzy i koneksji niż ich bracia i siostry katolicy. Podczas naszej wycieczki do Cegłowa widzieliśmy dużo mniejszą mariawicką świątynię. Historycznie, kościół starokatolicki rozwijał się najintensywniej właśnie na Mazowszu i Podlasiu.
Jedziemy po płockiej skarpie i przyglądamy się drugiemu brzegowi rzeki. Okolica oglądana z tej wysokości wygląda cudownie. Widać, że Płock był kiedyś ważnym punktem na trasie transportu zboża. Płocka stocznia rzeczna byłą największą tego typu w Polsce, a w czasie Drugiej Wojny Światowej Niemcy budowali tu nawet łodzie podwodne. Zaskakuje nas widok dużej liczby żaglówek; rzadko się je spotyka w takiej masie na rzecznych wodach. Niesamowite wrażenie robi wielki spichlerz, którego budowę zaczęto w 1913 roku, a skończono w PRL.
Na skarpie jest też miejsce dla sztuki. My jednak potrzebujemy bardziej namacalnej strawy (nawet bardziej, niż Strava).
Przy rynku znajdujemy Bistro w Kapuście, która karmi też nie jedzących mięsa. Wcześniej restauracja nazywała się U Mariusza, ale rok temu Magda Gessler zrobiła tu rewolucję i umar iusza.
W środku w lokalu mięsne przyjęcie komunijne, a my ma świeżym powietrzu zajadamy się kotletami z kapusty i makaronem. Porcje duże, nawet jak na nasze ciała zmęczone już jazdą. Jest też i kawa. Syci i zadowoleni ruszamy dalej.
Jazda drogami krajowymi zawsze jest średnio miła. I tak jest teraz, jedziemy drogą nr 62 w stronę Wyszogrodu. I tam wspinamy się na skarpę i patrzymy z góry. Jak zwykle dziwi nas i zaskakuje zbiorowe miejsce pamięci, które zorganizowano na jednym z przyczółków mostu.
Piotrek ma coraz bardziej dość jazdy. Pandemia ograniczyła jego rowerową aktywność, praca online nie sprzyja jeździe. Decydujemy się jechać do Sochaczewa. Pojedziemy wolniej, drogami lokalnymi, tak by już nie spotykać blaszanych bolidów i ich szalonych kierowników.
Przejeżdżamy Wisłę i kierujemy się na Kamion i Mistrzewice. Jedziemy wzdłuż Bzury, która tutaj wspaniale meandruje. Między Witkowicami a Marysinem, na drodze do Brochowa, jest mostek. Cudeńko inżynieryjne i estetyczne. Most ma imię generała Tadeusza Kutrzeby, który w 1939 roku tak dzielnie walczył z Niemcami.
Przy okazji poznajemy tragiczną historię podpułkownika Łukasza Cieplińskiego, który podczas bitwy nad Bzurą zniszczył osiem czołgów niemieckich. Potem walczył w konspiracji, a w 1951 roku został stracony w więzieniu na Rakowieckiej.
Nadal wzdłuż Bzury jedziemy przez Żuków i Gawłów. Droga dla rowerów kieruje nas do kolejnego mostu nad Bzurą, tym razem już w Sochaczewie. Dziwna to wskazówka, bo most jest pieszy i aby go pokonać, trzeba wejść po schodach.
Przejeżdżamy przez centrum Sochaczewa. Popatrujemy na ruiny zamku i zaliczamy kolejne zadziwienie proponowaną rowerową infrastrukturą. Tym razem to dwukierunkowa droga dla rowerów w pasie drogi, po jednej stronie. Ani to bezpieczne, ani wygodne.
Sochaczew żegna nas odnowionym budynkiem dworca i przyzwoitą wiatą rowerową. Wsiadamy w pociąg, jest już po zmroku.
Drobna godzina i jesteśmy w Warszawie.