Wrota Podlasia, perła Mazowsza, zima nadeszła, Liw nas nie dopieszcza
Długość trasy: 110 kilometrów.
O szóstej rano zawsze jest wcześnie. Nie pada, chłodno. Pusto. Kierowcy śpią, rowerzyści śpią. Grochów się budzi.
A my znaną trasą kręcimy niespiesznie w stronę Marysina Wawerskiego. Przemykamy Korkową, mijamy cmentarz, wjeżdżamy do Zielonej, która teraz jest w Wesołej, a ta ostania w Warszawie. Korkowa płynnie przechodzi we Wspólną, a Wspólna w leśną ścieżkę. Droga piaszczysta, jednak ziemia zdążyła zmarznąć i jedzie się całkiem miło. Drogowskaz pokazuje: Kilińskiego lub Urząd Dzielnicy.
My ruszamy w lewo i po chwili widzimy cmentarz zagubiony w lesie. Podjeżdżamy bliżej i okazuje się, że cmentarz żyje, mimo wczesnej pory. Spotkana pani tłumaczy nam, że jest tu cmentarz, ale też kościół. I kościół tu był zawsze, już wtedy, gdy w Rembertowie jeszcze nie myśleli o budowie kościoła.
Armii Krajowej jedziemy twardo w stronę Sulejówka i skręcamy w drogę nr 638. Nie możemy sobie odmówić odwiedzin u Marszałka – wpadamy tylko na chwilę, bo droga przed nami długa.
Drogą 638 przecinamy tory i drogą 637 jedziemy w stronę Okuniewa. Marcin mówi, że w Okuniewie zaliczamy już trzecią porę roku; brakuje nam tylko wiosny.
Zima pojawiła się z taką pewną nieśmiałością. Trochę białego puchu leży w lasach, trochę w rowach przy szosie, trochę na polach. Czy, jak już bywało, zima odwiedzi nas tylko w listopadzie i potem będziemy czekać na wiosnę? Tak gawędząc zbliżamy się do Stanisławowa.
Pora wczesna, miasteczko śpi, kawy nie ma – pora ruszać w dalszą drogę. Zbliżamy się do Dobrego, mając nadzieję na jakąś odmianę, bo wycieczka na razie mało porywająca i na kawę, bo jednak jest zimno. Dym z kominów ściele się nisko i smrodliwie. Czym ci ludzie palą? Nie szkoda im zdrowia?
Zatrzymuje nasz Konstanty Laszczka, a w zasadzie jego pomnik. Dzisiaj już parę razy widzieliśmy to nazwisko. W Dobrem patronuje szkole podstawowej. Jak się okazuje, Laszczka to znany rzeźbiarz pochodzący z Makówca Dużego, miejscowości położonej koło Dobrego, w którym chodził do szkoły podstawowej. Studiował w Warszawie i Paryżu, a osiadł w Krakowie gdzie był rektorem Akademii Sztuk Pięknych.
Kręcimy się chwilę po Dobrem w poszukiwaniu miejsca na ogrzanie się. Jest za to pomnik poległych w obronie ojczyzny – od Pierwszej Wojny Światowej po Drugą. Jest restauracja, ale zamknięta. Jest też Piłsudski. Jest rynek i kościół. Zwiedzanie nie rozgrzewa nas zbytnio i szukamy pomocy w przemyśle naftowym – kawy jedziemy się napić na stację benzynową.
No to dalej drogą 637 w stronę Liwu. Gdzieś w okolicach Roguszyna widzimy zagubiony eksponat z Muzeum Wojska Polskiego. A w Żaboklikach atakuje nas mgła i to nie żadna romantyczna mgiełka, tylko gęsta śmietana.
I jeszcze chwila jazdy by zobaczyć Liw. Najpierw widać kościół – wiadomo. Potem drewniane chałupki, na oko dobrze ponad stuletnie. A potem zamek – zbrojownię Liw.
Nazwa miejscowości pochodzi prawdopodobnie z języka Bałtów i oznacza bagna i teren bagienny. Stąd też pewnie pochodzi nazwa rzeki Liwiec, nad którą leży Liw. Zespół zamkowy w Liwie mieści się na pograniczu podlasko-mazowieckim, a kiedyś był zamkiem granicznym dla Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tu dobrze widać jak blisko Warszawy jest Podlasie i jak bardzo Polska przedrozbiorowa przesunięta była na wschód Europy. Zamek powstał około 1429. Należał między innymi do księżnej Anny Mazowieckiej, a potem do królowej Bony. Podczas Potopu zamek złupili Szwedzi, a w połowie XIX wieku spłonął dwór, który zbudowano na miejscu zamku.
Z zamkiem związana jest niesamowita historia, a w zasadzie niesamowity człowiek. W czasie II Wojny Światowej władze niemieckie chciały rozebrać ruiny zamku. Zapobiegł temu młody polski archeolog Otto Warpechowski, dowodząc krzyżackiego pochodzeniu zamku i wręcz nakłaniając Niemców do jego odbudowy. Warpechowski współpracował z Niemcami przy odbudowie zamku, jednocześnie narażając się na zarzut kolaboracji z okupantem; ta współpraca trwała dwa lata. W 1944 roku wstrzymano prace przy zamku, a Warpechowski zaczął się ukrywać. Doczekał wejścia Armii Czerwonej i wstąpił do II Armii Wojska Polskiego. Zginął tragicznie w 1945 roku zastrzelony przez pijanego czerwonoarmistę. Prace renowacyjne, przerwane przez Niemców w 1944 roku, ukończono w 1961 roku.
Dziś zamek w Liwie jest jednym z największych muzeów broni w Polsce, prezentując broń białą, palną i drzewcową oraz duży zbiór malarstwa i grafiki o tematyce batalistycznej. Zwiedzając muzeum mieliśmy wrażenie natłoku. Nie bardzo wiedzieliśmy czemu te wszystkie zbiory są akurat tutaj.
Zbiory tutaj pomieszczone pewnie są ciekawe dla znawców. My chodziliśmy po salach z wrażeniem pewnego zagubienia.
Po muzealnej wizycie zbieramy się do powrotu. Potrzebujemy kolejowej podwózki, a do stacji w Grodziszczu Mazowieckim jest ponad 26 kilometrów. Niechętnie wychodzimy z ciepłego muzeum. Wskakujemy na nasz stalowe rumaki i w drogę.
Drogą 697 jedziemy w stronę Grębkowa. Potem odbijamy na Sinołekę. A tam napotykamy gigantyczną szkółkę drzew i krzewów ozdobnych. Ale ciekawsze jest to, że okolica wygląda jak szlachecka posiadłość. Lekko przyprószona śniegiem sprawia romantyczne wrażenie. Jest dwór, ogród, kaplica.
Kierujemy się w stronę Starych i Nowych Goszków. Mijamy stawy hodowlane w Gołębiówce i poPGRowskie bloki.
Potem przebijamy się przez laski i łąki w Podskrudziu i wjeżdżamy na stację. Pociąg z Siedlec jest zapchany. Ledwo wchodzimy z rowerami. Znowu mamy refleksję, nudną już, że w Polsce rowery i pociągi to niechciane połączenie.
Godzina jazdy i jesteśmy w Warszawie.