Mountain Cafe
Długość trasy: 59 kilometrów.
Mamy taki rytuał podczas wycieczek, że gdzieś tak po około dwóch godzinach jazdy, robimy sobie przerwę na kawę. A dzisiaj kawa, a raczej kawiarnia, jest celem w samym sobie.
Nie ma to jak zacząć niedzielny poranek w towarzystwie uzbrojonej kobiety. Dzisiaj startujemy znad Wisły i nad Wisłą jest cel naszej podróży, tyle że kilkadziesiąt kilometrów na południe. Bulwary wiślane, to najwyraźniej miejsce spotkań głodnych aktywności fizycznej: co chwila mija nas jakiś biegacz lub rowerzystka.
Jedziemy obok rzeki w stronę Wilanowa. Droga dla rowerów przy Czerniakowskiej mogłaby być szersza, ale jedzie się nam dość sprawnie, nawierzchnia nie jest zła. Za estakadami Trasy Siekierkowskiej, już na Powsińskiej, droga przenosi się na drugą stronę jezdni. Jakoś nie potrafimy zrozumieć, czemu drogi dla rowerów w Warszawie nie mogą biec po obu stronach jezdni.
Zaraz za Skwerem Ormiańskim przy Okrężnej, jest Muzeum Polskiej Techniki Wojskowej - oddział Muzeum Wojska Polskiego. Ekspozycja chyba niemetaforycznie oddaje stan polskiej armii – wystawione eksponaty bardziej niż muzeum przypominają złomowisko. Ale dzisiaj jest radośniej, metalowe sprzęty zostały umajone lampkami, a Mikołaj dostał do dyspozycji myśliwski samolot – to dobry pomysł, bo chyba tylko on potrafi wystartować tym czymś.
Mijamy Pałac w Wilanowie i Miasteczko Wilanów. Trudno znaleźć jakieś punkty wspólne między tymi dwiema rzeczywistościami. Jedziemy techniczną drogą wzdłuż Przyczółkowej, to popularna trasa dla jeżdżących na rowerach i biegających.
Na wysokości Powsina droga dla rowerów kończy się i dalej trzeba przemieszczać się jezdnią, albo przedeptem po trawniku. Często tak bywa, że na styku miejscowości, wraz z osłabnięciem „jurysdykcji” zanika też rowerowa infrastruktura.
Na wysokości ulicy Łukasza Drewny pojawia się droga dla rowerów, pewnie gdzieś tu jest granica Konstancina i stąd ten luksus. Jednak szczęście nie jest trwałe i przed torami kolejowymi droga dla rowerów kończy się ślepo. I dalej jedziemy już po jezdni. Dziwne są tutejsze rozwiązania, bo co prawda droga zanikła, ale za to przy wiacie przystanku autobusowego urządzono zadaszony rowerowy parking. Konstancin ma też rower publiczny, który wystartuje na nowo chyba w maju. Tak więc trochę jest rowerowych rozwiązań, a trochę nie ma.
Przejeżdżamy mostkiem nad rzeką Jeziorką, mijamy Starą Papiernię (jeszcze uśpioną o tej porze) i odbijamy w stronę Obór.
A w Oborach, za płotem z wielką kłódą, ukrywa się barokowy dwór, powstały w XVII wieku. Jak można przeczytać w Wikipedii, „Obecnie (druga dekada XXI wieku) jest to budynek murowany, parterowy, z mieszkalnym poddaszem. Posiada układ wnętrz dwutraktowy, z holem, sienią, klatką schodową na osi. Wnętrze ze stylowymi meblami. Przez dziesięciolecia siedzibę swą miał w nim Dom Pracy Twórczej Związku Literatów Polskich Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Polskiego Pen Clubu. W 2015 roku dwór wrócił do rąk spadkobierców przedwojennych właścicieli. W styczniu 2020 roku podano, że dwór przeszedł w ręce Fundacji Rodziny Staraków, która zamierza go wyremontować i przeznaczyć na cele publiczne”.
W oborach spotykamy jeszcze całkiem nowe przedszkole, jakieś zabudowania przemysłowe (może dawny młyn) i jakby popegierowskie domy.
A potem jedziemy drogą w wariancie, który Marcin lubi najbardziej, czyli asfalt przez las. Mijamy bagnisty rezerwat Olszyna Łyczyńska, przecinamy Kanał Habdziński i meldujemy się w Gassach.
Jesteśmy coraz bliżej celu, czyli Góry Kalwarii. Drogi w okolicach Gassów i Góry Kalwarii, to znane trasy wyznawców jazdy na rowerach szosowych. Zastanawiamy się, czy spotkamy dzisiaj kogoś, bo zimą koleżeństwo szosowe zwykle preferuje jazdę na trenażerach. A tu proszę, jedzie dziarsko peletonik.
Po prawej stronie wyraźnie widzimy już skarpę wiślaną, to znak, że za chwilę dojedziemy na miejsce. Jeszcze drobna, acz uciążliwa wspinaczka Lipkowską i jesteśmy u celu: Góra Kawiarnia.
Jak można przeczytać na stronie kawiarni, miejsce powstało dzięki Maciejowi Grubiakowi. Najpierw był to zdecydowanie mniejszy lokal w pobliżu obecnego miejsca. Kawiarni towarzyszą dwa murale: jeden poświęcony Ryszardowi Szurkowskiemu, drugi Michałowi Kwiatkowskiemu.
Przed kawiarnią jest stojak na rowery, ale zdecydowanie inny od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Najwyraźniej szosowe rowery wiesza się za siodełko.
Co ciekawe, wewnątrz można sobie pożyczyć zabezpieczenie klasy kawiarnianej, żeby przypiąć swojego węglowego rumaka.
My wykorzystaliśmy podpory stojaka by zostawić ślad po sobie.
Góra Kawiarnia to wielofunkcyjny lokal. Można oczywiście napić się kawy i zjeść ciacho. Obaj pijemy kawę, a Piotrek jeszcze zamawia pieczoną owsiankę - i napitki i ciacho dobre. A w dodatku Piotrek został obdarzony kawą w rozmiarze oversize – bardzo miło traktują tu klienta.
Jest tu także sklep. Można kupić rowery, odzież, akcesoria.
Na suficie jest coś w rodzaju muzeum.
A na podłodze stoją dwa trenażery z ekranami i najwyraźniej można umówić się na trening. Podczas naszej wizyty dwie panie energicznie pedałowały.
Góra Kawiarnia to klimatyczne miejsce. Dużo tu przedmiotów związanych z rowerami. Proporczyki, odznaki, zdjęcia, plakaty.
Nawet przy kablach biegnących na suficie są umieszczone rowerki.
Rowerowa kawiarnia dedykowana jest jeżdżącym na rowerach szosowych, względnie na gravelach. To jak wiadomo nie nasze klimaty. My się nie ścigamy, my po prostu przemieszczamy się na co dzień na rowerach i oglądamy świat z siodełka. Nie mniej czuliśmy się tu dobrze. Miejsce nie ma w sobie żadnego zadęcia, jest zwyczajnie. Poza amatorami kolarstwa szosowego, sporo osób weszło podczas naszej obecności, jest to też ewidentnie miejsce także dla lokalsów, którzy wpadają na kawę czy ciacho. Właściciele wspaniale wykorzystali rowerowe walory okolic miejscowości. I świetnie promują samą Górę Kalwarię. Ciekawe czy współpracują z samorządem?
Pora jednak się ruszyć w stronę domu. Robimy rundkę przez Dominikańską i jesteśmy zaskoczeni wyglądem koszar - ostatnim razem były ruiną. Teraz jest czysto, elegancko. Hotel, restauracja, pełen wypas. I armaty prężą lufy jakby bardziej dziarsko niż poprzednio.
Kalwaryjską wyjeżdżamy z miasta. Zamierzamy ostatnią część wycieczki pokonać pociągiem. Napotykamy rowerową stację naprawczą z logo Krainy Jeziorki, przedsięwzięcia firmowanego przez Stowarzyszenie Gmin i Powiatów Zlewni Rzeki Jeziorki. Hasło "Raj dla Rowerzystów" brzmi kwaśno na ciągu pieszo rowerowym, który właśnie urywa się z niewiadomych przyczyn.
Przy ulicy Rybie przyciąga nas wpółotwarta brama. To cmentarz ewangelicki: biedny i zaniedbany, szczególnie w kontraście z nieopodal leżącym cmentarzem katolickim. Choć nie tak zaniedbany jak ten, który kiedyś napotkaliśmy podążając śladami Olendrów.
Teraz już naprawdę opuszczamy Górę Kalwarię i kierujemy się w stronę Czachówka - trzymamy się torów kolejowych. Trafiamy na jakieś ścieżyny, na szczęście podmarznięte; nieźle byśmy tu brodzili, gdyby było kilka stopni powyżej zera.
Pogubiliśmy się z lekka i wylądowaliśmy w miejscowości Dobiesz. Czachówek oddalił się, a nasz pociąg już jedzie. Szybka decyzja i jedziemy do Ustanówka. Na stację wpadamy w ostatniej chwili. Zziajani wskakujemy do pociągu. Po pół godzinie jesteśmy na Zachodniej.