Urle – wywoływanie wiosny
Długość trasy: 75 kilometrów.
Jak co roku, wiosna nie chce przyjść. Niby idzie, ale powoli. Nie pozostaje nam nic innego jak wiosnę przywołać. Palmowa niedziela wydaje się nam idealnym terminem na poszukiwania odrodzenia.
Najpierw przez tory, bo te zawsze nas przyciągają. Byliśmy tu co prawda niedawno, ale zawsze warto pokręcić się w okolicach stacji Olszynka Grochowska.
Chłopickiego da się wjechać w sam środek bocznic. Jest tu zawsze dość tajemniczo i ponadczasowo. Z jednej strony gmatwanina żelastwa, z drugiej duch szarży na bagnety podczas powstania listopadowego.
A dzisiaj jest jeszcze artystycznie. Już sama siedziba Teatru Akt obiecuje niebanalne doznania artystyczne. Sztuka, która znalazła schronienie pośród torów i olszyny gwarantuje wielorakie i silne wrażenia.
A jak już przejechaliśmy Chłopickiego do końca, przecięliśmy Chełmżyńską i pojechaliśmy Powroźniczą.
A potem, już tradycyjnie niemal wzdłuż torów, jedziemy w kierunku Rembertowa.
Na wiadukcie na Żołnierskiej widać drogowe zamieszanie. Ale też na terenie budowy można znaleźć zużyte całkiem sprzęty.
Przez tory przejeżdżamy przy stacji Warszawa Rembertów, a potem Aleją Chruściela „Montera” jedziemy w stronę kuźni wojskowych kadr naszej ojczyzny. Przy wjeździe na teren Akademii mała niespodzianka – wita nas Akademia Sztuki Wojennej, poprzednim razem nazwa brzmiała nieco inaczej. Wjeżdżamy do środka; już nas nie zaskakuje, że na terenie są wille i bloki – wiemy to z poprzedniej wizyty. Ale tym razem dowiadujemy się, że można tu kupić mieszkanie na wolnym rynku, a wydawało się nam, że mieszkania mogą tu kupić tylko wykładowcy lub administracja uczelni.
Przejeżdżamy główną aleją, nadal nosi nazwę Chruściela „Montera”, mijamy mur Akademii i lądujemy poza Warszawą, w Zielonce. Wita nas brama strzelnicy wojskowej. No to my przez bramę, która otwiera się na zaklęcie jak w bajce o Ali Babie. Jedziemy drogą pożarową, która prowadzi przez teren poligonu. Droga, jak na pożarową, jest wypasiona, momentami utwardzona asfaltem i płytami betonowymi.
Pałętają nam się jakieś klimaty z horrorów. Zastanawiamy się czy skoro wjechaliśmy na poligon, to może zaraz ktoś potraktuje nas jak ruchomy cel. Ani śladu człowieka, a krajobraz robi się coraz mniej romantyczny.
Słyszymy zbliżające się wystrzały i to raczej z broni o większym kalibrze niż pistolet. Pojawiają się napisy, które nie pozostawiają wątpliwości, co wydarzyć się może. A potem spotykamy kilku panów, którzy dzierżą radio przenośne w dłoni i informują: możecie panowie jechać prosto lub w prawo; w lewo nie wolno – trwa strzelanie. I tak nawet na poligonie trzeba zachować właściwy kierunek.
Z pewną ulgą wyjeżdżamy z lasu. Wita nas tablica Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Wrzos”, a także informacja o polowym lotnisku z czasów II wojny. Jak czytamy, było to miejsce, z którego najdłużej, bo przez 11 wrześniowych dni z rzędu w 1939 roku, wykonywały zadania bojowe samoloty polskiego lotnictwa wojskowego. Powstała nawet książka o lotnisku - „Zielonka. Zapomniane lotnisko września 1939" autorstwa Marka Rogusza.
Ruszamy droga 634 w stronę Turowa, a potem skręcamy na Ossów. A potem mijamy Mrozy, Skazówkę i Nowe Ręczaje. Zatrzymuje nas skromny obelisk i tablica informacyjna. Miejsce poświęcone jest Pawłowi Kurkowi, wójtowi Ręczaj. Na początku XX wieku, ten odważny urzędnik utratą życia przypłacił obronę pieniędzy zgromadzonych przez mieszkańców gminy.
Wjeżdżamy do Poświętnego, które jest wyraźnie „palmowe”. Ludność zmierza z palemkami do kościoła. Przy okazji widać jak dużo osób przyjechało rowerem na mszę. pierwsza mijana dziś miejscowość, w której wyraźnie widać, że to ostania wielkopostna niedziela.
Przed kościołem miła pani prowadzi stragan obficie zaopatrzony w wielkanocne dobra: są baby drożdżowe, mazurki, baranki z cukru, sękacze.
My ruszamy w stronę miejscowości Międzyleś, po drodze zaliczając bibliotekę,która wygląda jak stara szkoła i całkiem nową i okazałą szkołę.
Marcin tradycyjnie fotografuje koty. Tu są trzy na raz, więc musieliśmy zatrzymać się na sesję.
Są też inne „bydlęta” – widzimy pierwszego w tym roku bociana. Czy to oznacza, że wiosna już przyszła?
Obecne są, jak wszędzie na Mazowszu, wierzby, sadzone zwykle w celach osuszania terenu. Wiemy już, że wierzby są raczej holenderskie niż polskie.
W czasie naszych wycieczek nie możemy narzekać na uroki przyrody, kultury materialnej i osiągnięć technicznych Mazowsza. Tak jest i tym razem.
Mijamy, Kury, Sulejów i dalej droga prowadzi nas do Jadowa. Jedziemy Traktem Napoleońskim - Napolen musiał przez Mazowsze wędrować wzdłuż i wszerz, bo wokół Warszawy dróg nazwanych jego imieniem jest mnóstwo. W Jadowie mamy nadzieję trafić na jakąś kawę. Dzisiaj jedziemy kilkadziesiąt kilometrów i absolutna pustynia kawowa – nawet stacje benzynowe, nasze tradycyjne kawozdroje, dzisiaj poukrywały się skutecznie przed nami.
W Jadowie spotykają się różne tradycje i poglądy. Jest dąb poświęcony Lechowi Kaczyńskiemu i pomnik pamięci tych, co padli od kul policji w walce z obszarnikami i kapitalistami.
Jest też ładny lokalny sklep z barem, niestety nieczynnym.
Nasze nadzieje na kawę spełniają się i to w dość miły sposób. Trafiamy do cukierni z szyldem Lody z Jadowa. Ta znana w okolicy firma działa od ponad 60 lat. Pani Apolonia Kwiatek założyła lodziarnię w 1955 roku. Do dzisiaj serwowane są lody w czterech smakach produkowane według tej samej receptury, a lodziarnia działa sezonowo - od kwietnia do października. My trafiliśmy na moment rozszerzenia asortymentu, bo pojawiła się smaczna kawa z ekspresu i rurki z kremem.
Z Jadowa już tylko rzut beretem do Urli. To znana letniskowa miejscowość, ale my tego nie doświadczyliśmy. Trafiliśmy na punkt informacji turystycznej, ale jakiś taki biedny. I tej letniskowości nie doznajemy.
Najbardziej okazały jest peron stacji. Łapiemy pociąg i po godzinie jesteśmy na Wileńskiej.